W CO SIĘ BAWIŁY MAŁE DZIEWCZYNKI?


(Data pierwotnej publikacji: 29 lutego 2012).

Zdążyłam przed północą, wrzucam tekst dwudziestego dziewiątego lutego! Następną taką szansę będę miała dopiero za cztery lata...



W CO SIĘ BAWIŁY MAŁE DZIEWCZYNKI?



Więc podejdź do mnie teraz, gdy znów jestem 
małą dziewczynką, gdy jestem skupiona na tej 
podstawowej cząstce siebie, gdy czuję się tak silna, 
jak nigdy się nie czułam jako dorosła kobieta. 
Podejdź do mnie, a dam ci w pysk tak właśnie, 
jak kobiecie dawać w pysk nie wypada. 
Podejdź do mnie. Teraz mnie, 
małej dziewczynce, możesz naskoczyć.
Bo zabieram moje wiaderko i łopatkę 
z twojej piaskownicy i idę się bawić gdzie indziej. 
Bo małej dziewczynce tak wolno.
Agata Lalecka, „Segregator dziewczyńskich cząstek”

[ciche pstryknięcie, szmery]
Agata: Już, nagrywam, cały czas będę nagrywać. Czasem na boku pojawia się jakaś fajna myśl czy dobra uwaga, więc od dawna się już nie bawię w nagrywanie tylko wyraźnych odpowiedzi na moje pytania. Żeby któraś nie wyłączyła mi niechcący.
Olga: Będziesz nagrywać całe dostępne trzydzieści godzin na tej empeczwórce?
Agnieszka: Jak znam życie i nasze możliwości, to trzydzieści godzin będzie za mało. [śmiechy]
Agata: Projekt „W co się bawiły małe dziewczynki?”, dwudziesty ósmy grudnia dwa tysiące dziesiątego, u Olgi, jedenasta czterdzieści siedem.
Krystyna: Jaja sobie robisz?
Agata: Nie, muszę jakoś oznaczyć nagranie. Masz pojęcie, ile ja rzeczy nagrywam?
Krystyna: Ile?
Agata: Niemal wszystko. [śmiechy]
Olga: W łóżku też?
Hanka: W łazience też?
Krystyna: Maciek to się musi cieszyć, jak potem odtwarzasz nocne nagrania...
Olga: I komentujesz! [śmiechy]
Agata: Spadajcie. Nie no, serio mówię, ale nie, Olka, nie wygłupiaj się już, ja mówię poważnie. Serio prawie wszystko nagrywam, znaczy prawie wszystkie moje pomysły, uwagi czy nawet fragmenty tekstów, jak coś mnie najdzie na przykład w ciągu dnia, gdy ganiam po całym mieście, nie?, i ani nie mogę spokojnie zapisać, ani na przykład nie mam długopisu, kartki czy kawałka jakiejś powierzchni do zapisania. A na dyktafon mogę sobie wrzucić cały taki strumień świadomości, bez żadnej bariery, potem na spokojnie robię selekcję. No i muszę sobie oznaczać poszczególne nagrania, co, gdzie, kiedy.
Eliza: Ale potrzebujesz aż co do minuty?
Agata: No tak. [śmiechy] Nie, to nie jest śmieszne, ja mam czasem kilka nagrań z tego samego dnia, czasem o tym samym, czasem o różnym, przecież się muszę jakoś w tym ogarnąć i nie pogubić, nie?
Hanka: W sumie tak, ale wiesz, z boku to wygląda trochę komicznie, tak co do minuty.
Eliza: Tak wręcz blogaskowo, Aga. W blogaskowych opkach zawsze podają czas co do minuty, czasem co do sekundy.
Agata: Idź ode mnie z tymi blogaskami, błagam. Od blogasków masz Maryśkę i Olkę.
Olga: No, ja w blogaskach jestem ostatnio nieco przeterminowana...
Agata: Dobra, starczy dygresji, OK? Bo ja bym chciała wreszcie przejść do rzeczy.
Marta: To powtórz dokładnie, o co chodzi. Przepraszamy jeszcze raz za spóźnienie, zaspałyśmy, a musiałyśmy jeszcze zawieźć Kitkę do mojej mamy. Zeżarła wczoraj duży kawał łańcucha z choinki, znaczy Kitka zeżarła, nie mama [śmiechy], więc miałyśmy ekspresową rundę do weterynarza, a potem pół nocy stałyśmy nad kotem i patrzyłyśmy, czy jeszcze żyje. A teraz bałyśmy się zostawić ją samą, jeszcze trochę tego łańcucha może mieć w żołądku.
Maria: I cholera wie, co ten porąbany kot jeszcze zeżre, jak się ją spuści z oczu.
Eliza: Ale żyje?
Maria: Żyje, żyje, ale nie chcecie wiedzieć, jak wyglądała nasza noc z kotem napchanym łańcuchem.
Wiktoria: Nie chcemy! [śmiechy, szczęk talerzy i sztućców]
Marta: Też nie chcę, nie przypominaj mi. Olka, wielbię cię w tej chwili za tę sałatkę.
Krystyna: Możecie mi podać chleb? Agnieszka, twój jamnik też tak wszystko zżera?
Agnieszka: Nie, moja jamnica jest wybredna, zjada tylko to, co ja mam na talerzu. [śmiechy]
Agata: To tak: w ogóle to Olka mnie zainspirowała, jak mi jakiś czas temu powiedziała, że jak była mała, uwielbiała czytać „Mikołajka”, i teraz też uwielbia, tylko szkoda, że nie ma takiego „Mikołajka” kobiecego.
Agnieszka: Nie no, jak nie ma? „Dzieci z Bullerbyn”, w ogóle Lindgren, zwłaszcza „Fizia Pończoszanka”, „Ania z Zielonego Wzgórza”, podasz mi cytrynę? Dzięki, co jeszcze...
Olga: Ale to nie są polskie, nie są współczesne i... no, nie są...
Agnieszka: „Fizia Pończoszanka”!
Olga: I niepolska, i niewspółczesna!
Agnieszka: Świat się wali, żeby Olka jako argument wysuwała „niewspółczesna”, a nie „nieantyczna”...
Marta: W „Dzieciach z Bullerbyn” drażniło mnie zawsze to sugerowanie czy myślenie, że zabawy chłopców są lepsze.
Olga: No i mi właśnie o to chodzi, o to, że zabawy czy paczki dziewczyńskie są przedstawiane jako gorsze, nudniejsze czy głupsze niż chłopięce, a są fajne tylko wtedy, gdy imitują chłopięce.
Agata: Więc pomyś...
Olga: Czekaj, sorry, tylko skończę. I to jest to przykładanie zawsze przez kulturę miary „męskie” do pojęcia „ludzkie”, i w ten sposób zawsze wychodzi, że to, co ogólnoludzkie, to właśnie to, co męskie, a dla tego, co kobiece, nie ma w tym ogólnoludzkim miejsca. Już, nie przerywam.
Wiktoria: Jak się bawiłam z moimi braćmi i ich kolegami w piratów, to mnie zawsze wkurzało, że oni grają piratów, kapitanów, poszukiwaczy skarbów, rekiny albo żywe szkielety, a ja tylko uprowadzane damy, które miały być zrzucane z deski do morza.
Maria: I w ostatniej chwili oczywiście ratował cię jakiś szlachetny pirat?
Wiktoria: No właśnie z reguły nie. [śmiechy]
Agnieszka: „Oto jest Kasia”! Olka, nie mów, że nie czytałaś, to w podstawówce było lekturą.
Eliza: Ja czytałam.
Marta: Ja też.
Maria: Ja też.
Olga: Też, też, wyleciała mi z głowy. Ale „Kasia” jest już stara...
Agnieszka: Ale jest.
Olga: Ale nie jest współczesna. Czekaj, ja myślałam, że ty będziesz równie feministycznie zagotowana jak ja, że nie ma?
Agnieszka: Ale ja jestem feministycznie zagotowana i jasne, że jest mało, tylko nie chcę, żebyśmy wychodziły od nieprawdziwego, że nie ma wcale.
Olga: Nie, dobra, ja nie mówię, że nie ma wcale, ale jest mało...
Marta: Cholernie mało i szczególnie mało współcześnie.
Wiktoria: Jak to było z tym animowanym filmem „Księżniczka i żaba” czy jakoś tak? Twórcy uznali, że jednak formuła z dziewczynką jako główną bohaterką się nie sprawdza, bo na przygody chłopca przyjdą i dziewczynki, a na przygody dziewczynki przyjdą tylko dziewczynki?
Eliza: Coś takiego było, pamiętam, że mnie wtedy nieźle trzepnęło. O, a pamiętacie „Wielką, większą i największą”? Niby było dwoje głównych bohaterów, chłopak i dziewczyna, ale to on był tą stroną rozsądniejszą, podejmującą zwykle ostateczne decyzje i dominującą.
Hanka: A mnie wkurzyło, że w ekranizacji „Koraliny” dorobili Koralinie kolegę, który parę razy jej pomógł i pod koniec wręcz uratował...
Maria: Mnie też, ale jak to powiedziałam bratu, to stwierdził, że to taki lesbijski front nienawiści do facetów.
Olga: Mogę nie komentować? Bo aż mi się coś ciśnie na usta...
Maria: Mnie też, pewnie to samo.
Agnieszka: Uwielbiam te jakieś „kobiece fronty nienawiści do facetów”, fajnie się tym tłumaczy wszelkie wystąpienia o równe płace czy podobne.
Hanka: Też uwielbiam. A mnie wkurzyło to po prostu dlatego, że Gaiman wykreował naprawdę fajną, ciekawą i silną postać kobiecą...
Agata: Dziewczyńską.
Hanka: Czy dziewczyńską, ale żeńską, i Koralina świetnie się sprawdzała jako bohaterka. A dorobienie w filmie kolegi odebrałam jako takie wciskanie na siłę postaci męskiej, bo damska sobie nie poradzi.
Olga: Bo przecież nie powinna sobie poradzić!
Agata: Albo będzie nudna, jak będzie tylko ona.
Olga: Nie mówiąc już o tym, że Koralina filmowa to taka mała, paskudna chamówka, którą trudno polubić.
Eliza: Tylko może ty teraz też wpadasz w pewne schematy kreacji bohaterek?
Olga: W sensie?
Eliza: No bo wiesz, „mała, paskudna chamówka” to nie jest coś, co przystoi porządnym dziewczynkom. Tylko jakby to była postać męska, to może byś nie zwróciła uwagi czy łatwiej przyjęła ten charakter Koraliny, bo chłopcom więcej wolno i nie muszą być porządni wedle tych zasad, wedle których muszą być dziewczynki.
Olga: Może... Kurde, rozwaliłaś mi utrwalone i wygodne spojrzenie na Koralinę.
Eliza: Zawsze do usług.
Olga: Tak, dzięki, teraz będę musiała się wysilić i pomyśleć. [śmiechy]
Marta: Dobra, ale ja bym chciała w końcu wiedzieć, co to konkretnie za projekt Agaty.
Wiktoria: Ile już ci się tych dygresji nagrało? Będziesz nas potem przeklinać przy przepisywaniu.
Agata: Ja tego w życiu nie będę przepisywać, co ty! Przepisywać to mogę konkretny fragment opowiadania czy wywiad, ale nie to, chybabym pierdolca dostała. [śmiechy; zmieszane ze śmiechami głos: „I tak Aga podsumowała babskie spotkanie u ciebie”] Odsłucham parę razy, wynotuję esencję, a reszta będzie tak dla przypomnienia. I na nowe pomysły.
Hanka: Na przykład?
Agata: Na przykład twój brat.
Maria: O, nie radzę, to raczej mało przyjemne, a cholernie wkurzające.
Agata: Takie tematy mnie najbardziej interesują.
Agnieszka: Mnie też. Dlatego jestem zmorą klas maturalnych. [śmiechy]
Agata: No w każdym razie, tak wracając wreszcie do tematu, to chodzi mi o to, że po tej rozmowie z Olką uderzyło mnie, że rzeczywiście takich „Mikołajków” dziewczyńskich jest mało. A nawet jak są dziewczynki, to często gęsto poupychane w schematy, nawet jak nie całe schematy, to jakieś fragmenty. Takich historii czysto dziewczyńskich naprawdę niewiele widuję, o ile w ogóle, przynajmniej czy szczególnie polskich. To znaczy takich historii, w których nie pojawialiby się chłopcy jako ten czynnik, wokół którego wszystko zaczyna się w końcu kręcić albo który przynosi ze sobą coś odgórnie lepszego, czy w zabawach, czy w relacjach, czy jeszcze inaczej. Brakuje mi właśnie takich opowieści, które skupiają się na tym, co robią, myślą, czują dziewczynki czy bardzo młode dziewczyny.
Krystyna: Ale nie popadasz w drugą skrajność? Chłopacy w tym dziewczyńskim świecie przecież też istnieją, tak jak dziewczyny w tym chłopięcym.
Agnieszka: Ale w chłopięcym istnieją raczej obok, i to jeszcze dość często w opozycji, w najlepszym wypadku jako coś „pod”, co od biedy da się tolerować.
Olga: Nie no, żeby być sprawiedliwą: jak koledzy Mikołajka poznali Jadwinię, to naraz wszyscy chcieli udowodnić, który jest najlepszy w jakiejś dziedzinie. A jakaś inna bohaterka strzeliła Mikołajkowi takiego gola, że Mikołajek z miejsca postanowił się z nią ożenić. [śmiechy]
Agnieszka: Zabrzmię jak paskudny feministyczny beton, za który uważają mnie wszyscy moi uczniowie i faceci w radiu i którym jestem, ale powiem tak: ta od gola wkracza w męską sferę i w jej ramach się wykazuje tak, że może zostać zaakceptowana, a Jadwinia to podstawówkowa femme fatale. [śmiechy] Nie, naprawdę, popatrzcie tylko na nią: niewinne to, słodkie, ale zatrzepocze rzęsami, uśmiechnie się, zrobi słodką minkę — i już ma to, czego chce. A jak to nie podziała, to zrobi awanturę, obrazi się, a potem łaskawie pozwoli się przeprosić. W którą by stronę nie patrzeć, dziewuszysko kute na cztery nogi i perfekcyjnie wykorzystuje swoje kobiece atuty.
Wiktoria: Strach pomyśleć, co z tej Jadwini potem wyrośnie...
Hanka: Doda? [śmiechy]
Agata: No więc, bo może w końcu uda mi się dokończyć...
Agnieszka: Przepraszam. [śmiech]
Agata: Nie, ja to wszystko chętnie usłyszę, tylko chcę dokończyć...
Eliza: A przy okazji tak subtelnie skierować nas na właściwy tor...
Agata: Też. Więc jak tak to sobie przemyślałam i przejrzałam książki i filmy, to uderzyło mnie, że tak, rzeczywiście: brakuje mi kobiecych opowieści. Nie tylko z okresu podstawówki czy przedszkola, ale w sumie z każdego. Brakuje mi takich opowieści, w których OK, faceci się pojawiają, ale nie na zasadzie kręcenia się wszystkich wątków wokół zakochań, odkochań, zdrad, rozstań, powrotów i tego typu.
Maria: Czyli wokół tego, wokół czego kręcą się wszystkie telenowele.
Agata: O właśnie. I Bridgety Jonesy. I chcę jakoś tę lukę powoli pozapełniać. Zaczynam od tych małych dziewczynek, bo jakoś najbardziej mnie to ujęło, a poza tym żeby opowiedzieć dorosłą kobietę, trzeba najpierw opowiedzieć jej małą dziewczynkę. I jeżeli twierdzenie, że każdy facet ma w sobie coś z małego chłopca, jest twierdzeniem pozytywnym...
Eliza: A jest? [śmiechy]
Agnieszka: W to „pozytywne twierdzenie” wierzy się tylko przed ślubem. [śmiechy]
Krystyna: Ej, ja po ślubie nadal wierzę!
Eliza: Jesteś niechlubnym wyjątkiem, weź się nie przyznawaj, bo psujesz statystykę. [śmiechy]
Agata: Więc jeśli to jest pozytywne, to i pozytywne powinno być stwierdzenie, że każda kobieta ma w sobie małą dziewczynkę. Nie dziewczynkę-strachajło, dziewczynkę-beksę czy dziewczynkę-laleczkę, tylko tę dziewczynkę, która była bardziej wolna od stereotypów, jeszcze nie zaczęła być na wszystkie strony bombardowana wymaganiami „prawdziwa kobieta to, prawdziwa kobieta tamto” i robiła różne rzeczy, których „dziewczynkom nie wypada”.
Olga: Biła kolegów ze starszych klas.
Marta: Wlazła na drzewo i strąciła karmnik dla ptaków na nielubianego sąsiada.
Agnieszka: Pomazała zielonym mazakiem twarz koleżanki z zerówki.
Wiktoria: Zjadła surowego ziemniaka, żeby się móc bawić ze starszymi dziewczynami w piaskownicy.
Maria: Podglądała z przyjaciółką chłopaków w szatni przed WF-em.
Eliza: Odkopała świeżo pochowanego chomika, żeby zobaczyć, czy już się zamienił w kwiatka, jak zapowiadała mama.
Krystyna: W pierwszej podstawówki przyjęła raz komunię ku zgrozie koleżanek z podwórka, a potem wykłócała się z księdzem ze szkoły, który jej tłumaczył, o co chodzi i dlaczego nikt inny z klasy tego nie robi.
Hanka: Torturowała lalkę Barbie po obejrzeniu jakiegoś anime na Polsacie2.
Olga: Serio? Zostało ci coś jeszcze z tych zapędów?
Marta: Coś mało macie dla siebie czasu, skoro po paru miesiącach nadal nie wiesz.
Maria: A tam, że czasu, ale ta wyraźna nadzieja w głosie Olki! [śmiechy; niezbyt wyraźny głos Olgi: „Przynajmniej umiem się przyznać”]
Agata: Właśnie o takie rzeczy mi chodzi! I żeby nie było, przecież to nie jest tylko mój pomysł czy wymysł, krytyka feministyczna już od pewnego czasu pyta o to, gdzie były lub są kobiety w różnych momentach swojego życia, co robiły czy robią, jak wygląda genealogia po kądzieli i tak dalej, i pytanie o małą dziewczynkę też się pojawia i też jest ważne. Bo nie chodzi o to, by zastąpić opowieści o małych chłopcach opowieściami o małych dziewczynkach, tak jak nie chodzi o to, by na przykład kanon literacki zdominowany przez mężczyzn zastąpić kanonem zdominowanym przez kobiety, w każdym razie mnie o to nie chodzi, bo i jedno, i drugie będzie przekłamaniem czy przemilczeniem jakiejś części historii literatury czy dzieciństwa. Więc nie chodzi o zastąpienie, ale o dopełnienie, dopowiedzenie, o wprowadzenie równowagi: są opowieści o chłopcach, muszą być i opowieści o dziewczynkach, i to nie kalki z opowieści o chłopcach, ale opowieści brane z „obszaru dziewczyńskiego”, którego nie będzie się odrzucać na zasadzie „kobiece równa się nudne, podrzędne czy wybrakowane”.
Marta: Albo: „kobiece równa się tylko kobiece, podczas gdy męskie równa się i męskie, i ogólnoludzkie”.
Wiktoria: O właśnie.
Agnieszka: Niesamowicie mi się to podoba. O, à propos i z góry uprzedzam, Ola, że cię to pewnie trochę podrażni: jedna z moich pierwszoklasistek przy omawianiu mitów greckich powiedziała: „Nie znoszę mitów, bo są z reguły strasznie szowinistyczne. Te gwałcone przez bogów bohaterki naprawdę nie mogły jedna z drugą dać po mordzie, znaczy przepraszam, po twarzy?”. Myślałam, że dzieciaka uścisnę. Nie gryź. [śmiechy; niewyraźna uwaga Elizy]
Olga: Nie, wcale nie będę gryźć, też bym ją uścisnęła...
Eliza: Poważnie, zaczynam cię nie poznawać. Hanka, podmieniłaś ją? [śmiechy]
Olga: Ale nie, w tym jest sens. Przy całej mojej miłości do antyku uważam, że najlepszym sposobem współczesnego życia dla mitologii greckiej jest wchodzenie w nią ze wszystkimi narzędziami współczesnego literaturoznawstwa, antropologii i tak dalej, a krytyki feministycznej i genderu przede wszystkim. Mogę sobie czytać Hezjoda tak dla przyjemności, bo podobają mi się jego poematy, ale i tak co chwila, a szczególnie przy opisie stworzenia Pandory i uwagach na temat kobiet, zaczynam gryźć Hezjoda od strony pytania: co on robi z kobietami i dlaczego. I albo będę go tak gryźć i coś z tego wyniosę, albo spróbuję być ślepa na te kobiece kwestie i w ten sposób sama się ogłupię, albo będę się bezproduktywnie denerwować. Więc jak mam się denerwować, to wolę produktywnie. [śmiechy]
Hanka: A uwierzcie, potrafi się bardzo produktywnie denerwować, czasem aż nadproduktywnie. [śmiechy; ledwo uchwytny szept Olgi i Hanki]
Agata: I właśnie dlatego chcę napisać coś w rodzaju „w co się bawiły małe dziewczynki”. Tym bardziej że w tej chwili, paradoksalnie, tyle się wałkuje kobietę krytyką feministyczną i gender studies, ale nadal u nas brakuje innych historii o kobietach niż tylko romansidła Grocholi i tego typu.
Hanka: Przynajmniej na razie nie mamy polskiego Coelho, pociesz się.
Maria: Z naciskiem na „na razie”...
Agnieszka: Dla mnie polski Coelho wyskakuje z każdej telenoweli.
Eliza: Dużo polskich Coelho jest na blogaskach. Podrzucę wam mailem linki, jak chcecie. [śmiechy, zmieszane uwagi] Dobra, dobra, wiem, że nie chcecie, ale serio warto: Coelho oryginalny jest po prostu nudny, a coelha blogaskowe poza tym, że są nudne, są też komiczne.
Agnieszka: Mnie wystarczy oryginalny Coelho, czasem go czytam, gdy mam wyjątkowo zły nastrój, i od pierwszej strony zaczynam wyć ze śmiechu.
Olga: Ja na takiej zasadzie oglądam większość horrorów.
Hanka: Byłyśmy z Olką niedawno u moich przyjaciółek na „[Rec]”, najadłam się za nią wstydu: my trzy co chwila podskakujemy nerwowo, a Olka non stop wybucha śmiechem. [śmiechy zmieszane z paroma trudnymi do zrozumienia uwagami]
Olga: Hanka za to w ramach odmóżdżenia ogląda w kółko „L Worda”.
Marta: „L Word” też jest nudny, wszystkie bohaterki przelatują się nawzajem!
Hanka: I dlatego to tak dobrze odmóżdża: patrzę na stertę ładnych bohaterek, z których każda jest, była, będzie albo chociaż spróbuje być lesbijką, niemal każda idzie do łóżka z każdą i wokół tego wszystko się kręci, one się produkują co odcinek serialu, a ja siedzę z ciastkami na kanapie, oglądam i mam ubaw z tych uczuciowych problemów spiętrzonych do entej.
Maria: Ale tam są pewne fajne wątki, naprawdę dobrze poprowadzone.
Agata: Są, ale błagam was, do rzeczy, dobra? Do małych dziewczynek. Zostawcie na razie seks, napaleńce. Pogadajmy o tym, co robiły małe dziewczynki, zanim się zabrały za seks.
Wiktoria: Jakie „zanim”? Moja największa frajda z lalek Barbie i Kenów to była możliwość pościągania im ciuchów i popatrzenia, jak wyglądają nago. Całą piaskownicą ściągałyśmy Kenowi majtki. [śmiechy, zmieszane uwagi]
Agata: Dobra, uwaga, zadaję oficjalne pytanie, żeby was trochę wziąć w karby, co nie znaczy, że poprzednie dygresje i dygresje do dygresji nie były fajne i przydatne, ale do rzeczy: w co się bawiłyście jako małe dziewczynki? Ujmijmy te „małe dziewczynki” tak orientacyjnie do czternastego roku życia, do końca podstawówki.
Krystyna: Czujemy się dyskryminowane przez starą maturę, nie, Eliza?
Agata: Przepraszam, to w wypadku nowych matur do końca gimnazjum.
Eliza: Nie chcesz wiedzieć, stara maturo, jak wyglądało gimnazjalne życie od środka, oj, nie chcesz... [śmiechy]
Agata: Dopóki nie muszę tego doświadczać na własnej skórze, to się chętnie dowiem wszystkiego. No to oficjalne pytanie padło, teraz oczekuję jak najbardziej nieoficjalnych odpowiedzi. I żeby się nie zrobił hałas, bo potem w życiu nie zdołam tego odsłuchać, robimy kolejkę, jedna po drugiej. Hanka, nie rób takiej miny, jak znam życie, na pewno zaczniemy sobie wpadać w słowo, ale chociaż dla zasady niech będzie jakaś kolejność, OK? Olka, jako gospodyni chcesz zacząć?
Olga: Jako gospodyni idę wam zrobić herbatę. Niech kto inny zacznie, może ty sama? [szmer, szczękanie talerzy, zmieszane, niewyraźne głosy]
Agata: Nie, to czekajcie, wyłączę na moment, tak w niekomplecie to nie... [ciche pstryknięcie; ciche pstryknięcie, krótki szmer]
Agata: Już, chwila. „W co się bawiły małe dziewczynki”, część druga, nie, nie podam już godziny, spadaj, Eliza. Ten sam dzień, u Olki, która mi podaje cukier, dzięki. Same kiedyś spróbujcie nagrywać takie ilości jak ja, to zobaczycie, że będziecie opisywać każde nagranie też tak drobiazgowo.
Krystyna: To ja z góry podziękuję za takie ganianie po mieście z dyktafonem.
Agata: Więc wracam do pytania: w co się bawiłyście jako małe dziewczynki? Która chce pierwsza?
Wiktoria: Idźmy alfabetycznie. Alfabetycznie ty jesteś pierwsza.
Agata: Strasznie śmieszne. Alfabetycznie od tyłu ty jesteś pierwsza. No co z wami, przed chwilą nie mogłam zdania dokończyć, bo każda się wtrącała, a jak teraz wyraźnie daję mówić, to żadna nie chce?
Hanka: Bo to tak jest, jak się wyraźnie domagasz ochotników, zwłaszcza tego pierwszego ochotnika.
Marta: To niech będzie, że ja się poświęcę, mogę być pierwsza. Przynajmniej potem będę mogła spokojnie jeść i słuchać. [śmiechy]
Agata: Marta, dwadzieścia sześć lat...
Marta: Może jeszcze wymiary? [śmiechy]
Agata: Cicho, to mi potrzebne, żeby cię jakoś umiejscowić czasowo jako małą dziewczynkę. Marta, dwadzieścia sześć lat, po filologii słowiańskiej, trzeci rok studiów doktoranckich na Wydziale Filologicznym US.
Marta: Brzmi prawie jak list gończy. [śmiechy] No dobra, już jestem poważna. Więc w co ja się bawiłam jako mała dziewczynka... Przede wszystkim bawiłam się z siostrą w „Małą księżniczkę”, bo czytałyśmy ją w kółko i oglądałyśmy wszystkie możliwe adaptacje filmowe i wersję animowaną, ona chyba była japońska, nie? No nieważne. W każdym razie bawiłyśmy się w „Małą księżniczkę” i „Małego lorda”, ale tego małego lorda przerobiłyśmy na dziewczynkę, bo żadna z nas nie chciała udawać chłopca. Bardzo lubiłam być panną Minchin z „Małej księżniczki”, bo ta właścicielka pensji bardzo mi się podobała: była twarda, sprytna, zdecydowana, groźna, paskudna dla wszystkich, którzy jej podpadli, taka zła czarownica w wersji niemagicznej. A w „Małym lordzie” lubiłam być wujem, to znaczy w naszej przeróbce ciotką małego lorda, ale tylko póki ten wuj, znaczy ciotka, była niesympatyczna. [śmiechy] Poważnie. Gdy wuj małego lorda robi się dobry, miły i pełen filantropii, książka robi się cholernie nudna. A poza tym ja lubię paskudne baby.
Maria: A ja mam takie dziwne wrażenie, że właśnie usłyszałam komplement, za który chętnie cię kopnę. [śmiechy, zmieszane głosy, szczęk talerzy]
Marta: Już mówię, jasne, dobra, już się nie wygłupiamy, prawda, Marysiu? Ale nie celuj we mnie widelcem. [śmiechy] Więc tak, bawiłyśmy się w „Małą księżniczkę” i „Małego lorda”, zresztą u mnie w domu się dużo czytało, więc ja z Magdą też sporo czytałyśmy, często razem. I najchętniej bawiłyśmy się we dwie, właśnie w książki, co przeczytałyśmy, to razem odgrywałyśmy. Czasem wciągałyśmy w te odgrywania koleżanki z podwórka, ale we dwie było najfajniej, najlepiej się wtedy wszystko dogadywało i dzieliłyśmy rolami, jak chciałyśmy, Magda brała częściej te dobre i uciskane postacie, a ja te złe i uciskające. O, w „Godzinę pąsowej róży” to bawiłyśmy się przez dobry rok. W „Krzyżaków” też sporo, Magda na przykład była Danuśką, a ja tym paskudnym Krzyżakiem, tyle że moje znęcanie się nad Danuśką ograniczało się do przynoszenia jej suchego chleba i bicia, bo nie za bardzo rozumiałyśmy niektóre fragmenty. Jako Zbyszko i zgraja Krzyżaków tłukłyśmy się parasolami. Tak, ja byłam tą zgrają Krzyżaków. [śmiechy] No co, po prostu od małego lubiłam czarne charaktery. Zresztą ta zabawa w książki została nam aż do liceum, tylko w liceum wybierałyśmy inne tytuły. [czyjaś niewyraźna uwaga] Nie no, „Antka” z tą sceną upieczenia Rozalki w piecu to przerabiałyśmy w podstawówce! [śmiechy] W liceum naszym ulubionym tematem były książki o seksie.
Agnieszka: No a jak...
Marta: No a co, najbardziej rajcujące! Pod koniec podstawówki nakryłam raz moją siostrę na czytaniu „Fanny Hill”, przeczytałyśmy razem, a potem miałyśmy taką straszną fazę na „Fanny Hill”, że aż strach... i aż głupio się teraz na stare lata przyznawać. Czasem jak siedzimy razem, to któraś przypomina: „A pamiętasz, jak się w to bawiłyśmy i ganiałyśmy po domu w dwuczęściowych kostiumach kąpielowych?”. Jeżeli ja o to pytam, to dodaję zwykle złośliwie: „I pamiętasz, jak wypychałaś sobie stanik skarpetkami?”. [śmiechy] Dajcie spokój, Magda ładowała te skarpetki tak, że miała nie biust, ale dwie opony.
Maria: Jak w najbliższych dniach spotkam gdzieś twoją siostrę, to chyba ryknę śmiechem, jak to sobie przypomnę...
Agata: A poza zabawą w książki?
Marta: Hodowałyśmy ślimaki. [śmiechy] No poważnie, ślimaki. Dziadek miał sporą działkę w Dąbiu, zawsze jak przyjeżdżałyśmy tam, to dawał nam jakąś robotę, za którą potem nam płacił. Strasznie często trzeba było zbierać ślimaki z liści, wrzucałyśmy te ślimaki do wiadra, a jak wiadro było pełne, dziadek je zabierał i gdzieś te ślimaki wyrzucał, nie wiem, gdzie. Mama kiedyś powiedziała przy nas tacie, że może do sąsiadów, których dziadek nie lubi. W każdym razie niektóre ślimaki miały wyjątkowo ładne muszle, więc je odkładałyśmy na bok, do naszego wiaderka. W ogóle to bawiłyśmy się, że jesteśmy kosmitkami, które przybywają na ziemię i zbierają drogocenne żywe muszle, czyli te ślimaki. Czasami z pół godziny się zastanawiałyśmy, czy jakiegoś ślimaka wrzucać do wiadra dziadka, czy do naszego. I tak nam cały dzień schodził.
Agata: A jak już zebrałyście?
Marta: Raz te „uratowane” zabrałyśmy do domu, zaczęłyśmy się nimi bawić w pokoju, powsadzałyśmy je na kucyki, na lalki, na klocki lego, i naraz wchodzi mama i omal zawału nie dostała, jak zobaczyła cały pokój w ślimakach. Od tej pory nie było mowy o zabieraniu ślimaków do domu, więc z Magdą zrobiłyśmy im taką zagrodę z kamieni, patyków, liści i reszty na działce, ale te cholerne ślimaki zawsze się wydostawały i jak przyjeżdżałyśmy następnym razem, żadnego nie było i trzeba było zbierać od początku. Ale przynajmniej miałyśmy powód, by znów się bawić w kosmitki i wybierać ślimaki. Co jeszcze... no, dużo jeździłyśmy na wrotkach i na rowerach, skakałyśmy przez gumę i na skakance.
Agata: I zawsze razem?
Marta: Bardzo długo razem. No wiesz, między nami jest raptem dwa lata różnicy, więc nie tak dużo, i z zasady lubiłyśmy się razem bawić. Właściwie takie „siostrzane rozstania” miałyśmy tylko dwa: jak Magda poszła do liceum, przez parę miesięcy, i jak potem ja poszłam do liceum. To było takie chwilowe zachłyśnięcie się nowymi koleżankami i tą swoją „licealnością”, ale potem znów wracałyśmy do siebie. W sumie z żadną dziewczyną tak mi się dobrze nie gadało i nie rozumiało, jak właśnie z Magdą.
Maria: No i jej powiedziałaś...
Agata: O sobie?
Marta: No właśnie, jej powiedziałam, że jestem bi, tak pod koniec liceum, to znaczy pod mój koniec liceum.
Agata: I jak?
Marta: Na początku przyjęła to tak trochę „Może ci się wydaje”, ale jak się potem przekonała, że nie, to jakoś normalnie do tego podeszła. Hmmm... O, tak mi się przypomniało: jak byłam w drugiej, a Magda w czwartej klasie, to się raz zamieniłyśmy klasami. Byłyśmy wtedy mniej więcej tego samego wzrostu, bardzo podobne, i akurat wtedy lubiłyśmy się tak samo ubierać i czesać. Więc któregoś dnia zamieniłyśmy się w szatni plecakami i ja poszłam na lekcje do jej klasy, a ona do mojej. Wszystko szło dobrze przez pierwszą lekcję, dzieci w obu klasach miały ubaw, u mnie nauczycielka jeszcze się nie połapała, ale ja u Magdy wpadłam bardzo szybko, bo na drugiej lekcji matematyca wzięła mnie do tablicy. [śmiech] Nie, kurde, to serio nie było dla mnie wtedy śmieszne: na tablicy jakieś strasznie dziwne rzeczy, a nauczycielka przygląda mi się podejrzliwie, patrzy, patrzy, patrzy i w końcu mówi groźnie: „Ty nie jesteś Magda”. I wtedy się z całych sił rozbeczałam przy tej tablicy. [śmiech, zmieszane uwagi, nieco głośniejsze Marii: „Biedactwo”]
Agata: Była awantura?
Marta: Teoretycznie, bo wylądowałyśmy obie u dyrektorki, ale i ona, i matematyca, i obie wychowawczynie wyraźnie z trudem powstrzymywały śmiech, zwłaszcza gdy ja po raz kolejny zaczynałam beczeć. [śmiechy] No co, strasznie łatwo było mnie wtedy doprowadzić do łez!
Krystyna: I ty byłaś Krzyżakami?...
Marta: Wtedy byłam już trochę starsza. Zresztą wcale nie twierdzę, że jako Krzyżakowi nie zdarzyło mi się też ryknąć płaczem, jeśli był powód. [śmiechy]
Agata: No co tak umilkłaś?
Marta: Chwilowo mi się wątki skończyły. Naprawdę, najwięcej moich zabaw z Magdą to były te odgrywania całej masy książek, wszystkich teraz serio nie wymienię. No i te ślimaki. Jak sobie coś jeszcze przypomnę, to jeszcze dodam, słowo.
Agata: To teraz może Marysia?
Maria: A może kto inny?
Agata: Olka, masz pecha, siedzisz obok, gadaj.
Olga: A ty też opowiesz?
Agata: No opowiem, opowiem, ale na końcu, żeby najpierw z was wszystko powyduszać. To co, opowiadasz?
Olga: Dobra, dobra. Ja...
Agata: Moment. Olga, dwadzieścia siedem lat, po filologii klasycznej, obroniony w czerwcu doktorat i dręczy studentów na filologii polskiej, US.
Olga: Kto tu kogo dręczy, pokazać ci kolokwium obecnego pierwszego roku? [śmiechy]
Agata: Wolę, żebyś opowiedziała mi swoją małą dziewczynkę.
Olga: Dobra, niech pomyślę... Jak byłam w piątej klasie, chciałam iść do klasztoru! [gremialny wybuch śmiechu]
Agata: No ale nie rób sobie jaj!
Olga: Ale ja nie robię! No naprawdę nie robię! Nie, czekajcie, mówię poważnie. Pamiętacie, jak na Polsacie2 puszczali anime typu „Sally czarodziejka”, nie? Gdzieś, chyba na innym programie, puszczali też inne, niektóre poważniejsze... chyba na RTL-u czy RTL-u7. W tym był serial o młodej zakonnicy, a właściwie dziewczynie w nowicjacie, takiej w krótkich blond włosach, ściętej na chłopaka, która wyjechała opiekować się gromadą dzieci bogatego wdowca...
Hanka: Pamiętam. Potem za niego wyszła, potem zbankrutowali, potem jeździli po świecie...
Olga: No, potem to już było nudne i wydumane, ale mniejsza, początek był fajny: perypetie tej dziewczyny w zakonie, jej próby radzenia sobie z wymogami reguły klasztornej, potem wyjazd w obce miejsce, opieka nad dziećmi w różnym wieku, no i bohaterka miała naprawdę wyrazisty charakter: wesoła, żywiołowa, chłopczyca, więc wyłamywała się z tej konwencji „grzecznej dziewczynki w dorosłej wersji”, była samodzielna, radziła sobie z trudnościami, poza tym strzelała też gafy, i to jakie!, więc nie była ideałem i łatwiej ją było polubić. I nie była zbyt ładna, taka normalna i trochę niepozorna, przeciętna, więc nie wywoływała w człowieku takich kompleksów, jak Sailorki o figurach zawodowych modelek.
Krystyna: O to, to właśnie!
Olga: I tak mi się ten serial i ta bohaterka podobały, że ogromnie chciałam zostać zakonnicą i być taka jak ona. Zresztą nie tylko ja, pół mojego podwórka to oglądało, z siedem czy osiem dziewczyn, potem się bawiłyśmy w każdy odcinek co najmniej z pięć razy.
Wiktoria: A potem?
Olga: A potem zaczęłam regularnie tłuc „Czarodziejkę z Księżyca” i już nie chciałam być tą zakonnicą, tylko Czarodziejką z Neptuna na przemian z Czarodziejką z Marsa. [śmiechy]
Agata: A wracając jeszcze do tej mniejszej Oli? Początek podstawówki, przed podstawówką?
Olga: Przed zerówką to były syreny, a w zerówce wszyscy się bawiliśmy w żółwie ninja. [śmiech]
Hanka: Zaczynasz brzmieć trochę przerażająco...
Olga: Ją wiń, nie mnie, to ona wyciąga z ludzi wstydliwe wspomnienia. No co, mało człowiek wtedy oglądał, więc jak już obejrzał, to mu zostawało w głowie i ciągle chciał to przerabiać. Raz widziałam z kuzynką jakiś odcinek „Żółwi Ninja” czy jak to się nazywało, kilka widziało paru chłopaków, coś obejrzała któraś koleżanka, to potem cała moja grupa w zerówce się w to bawiła. Czasem razem, czasem osobno, chociaż wtedy jakoś łatwiej się było bawić z chłopakami niż później, w podstawówce. Może zresztą dlatego, że w mojej grupie była duża przewaga dziewczynek, więc chłopakom nie opłacało się odcinać. A na podwórku z najbliższymi trzema koleżankami bawiłam się w „Kubusia Puchatka”, bo to mi mama w kółko czytała do snu, do znudzenia, ostatnio jak rozmawiałyśmy, powiedziała, że przez lata nie mogła patrzeć na „Puchatka” przez to, że kiedyś non stop, wieczór w wieczór, domagałam się tego i tyko tego do czytania na dobranoc. [śmiech] Więc w „Kubusia Puchatka”, potem w „Dzieci z Bullerbyn” i przez jakiś czas sporo w dom, tylko zawsze był ten sam problem: żadna nie chciała być mężem. [śmiech] Zresztą wcale się nie dziwię, bo bycie mężem polegało zawsze na pojawieniu się na chwilę, pomarudzeniu „Gdzie obiad? A dzieci były grzeczne? Marsz do kąta! Idę do pracy!”, i tyle z tego przyjemności. [śmiech]
Agnieszka: Ciekawie widziałyście rolę męża, swoją drogą... Nie, to nie jest zabawne.
Olga: Nie, to nie jest. Też się teraz nad tym zastanawiam, bo ja nie miałam takich wzorców w domu... Ale czekaj, całą zabawą „zarządzała” jedna z dziewczyn, najstarsza z nas, i ona nam mówiła, jak się mamy zachowywać, w tym jak się ma zachowywać „mąż”, a sama miała w domu jakąś taką trochę niezbyt ciekawą sytuację właśnie z ojcem... może to stąd.
Agnieszka: Może...
Agata: I w co się jeszcze bawiłyście?
Olga: Masz minę takiego pazernego dziecka, które się boi, że mu dadzą za mały deser. [śmiechy] No w co... w szkole na korytarzach grałyśmy czasem w gumę, ale nauczycielki nie pozwalały. Na podwórku mogłyśmy grać, ale tam jakoś nas to nie kręciło aż tak. [śmiech] O, to wprawdzie nie była zabawa, nie taka normalna, ale tak między piątą a siódmą klasą to sporo się biłam z kolegami. [śmiech]
Wiktoria: I teraz wychodzi z Olki męski bokser.
Agnieszka: Ale na poważnie się biłaś czy tylko tak szarpałaś, jak ja to nazywam, „na laleczkę”?
Olga: Jakie to jest „na laleczkę”?
Agnieszka: No wiesz, takie wyrywanie się rękami, nogami nic nie robisz, i tylko próbujesz się wyszarpnąć, w miarę delikatnie, z takim: „Ach jej, no puść mnie, puść mnie, ach jej!”. [śmiech]
Olga: A nie, ja się biłam na poważnie, rękami, nogami, głową, tornistrem, w razie potrzeby też raz ugryzłam. [śmiechy]
Agata: A za co?
Olga: Żebym to ja teraz pamiętała... Czasem za jakieś głupie uwagi, czasem za zaczepianie, raz mi się jakiś palant próbował wepchnąć w kolejkę do szkolnego sklepiku, czasem w obronie koleżanek, które się biły właśnie, jak to Agnieszka nazwała, „na laleczkę”.
Hanka: I niech zgadnę, nie były ci za to wdzięczne?
Olga: No nie, najczęściej nie. Skąd wiedziałaś?
Hanka: Raz w liceum przywaliłam porządnie jakiemuś chłopakowi, który tak się szarpał z dziewczyną z mojej klasy. Myślałam, że potrzeba pomocy, ale ledwo przywaliłam, laska się na mnie wydarła: „No co się wtrącasz, weź się odwal!”. Dopiero potem spłynęło na mnie oświecenie: przerwałam udany podryw! [śmiech]
Krystyna: Uwielbiałam te podrywy na szarpanie, szczypanie czy ciągnięcie za włosy, naprawdę... szlag mógł człowieka trafić. Raz zastosowałam metodę Ani z Zielonego Wzgórza, jeszcze zanim ją przeczytałam: chłopaka, który mnie ciągle ciągnął za włosy, uderzyłam w końcu z całej siły podręcznikiem do polskiego. Była niezła awantura.
Maria: I co?
Krystyna: No wiesz, wychowawczyni grzmiała, że dziewczynka się tak nie zachowuje, a ja grzmiałam, że on mnie ciągnął za włosy, skończyło się na wezwaniu mojej mamy do szkoły.
Maria: I?
Krystyna: A, bo ty mojej mamy nie znasz. Moja mama w kwadrans porozstawiała wszystkich po kątach, chłopaka też. Powiedziała mu podobno, że jak jeszcze raz mnie pociągnie za włosy czy cokolwiek, to ona codziennie będzie przychodzić do szkoły i osobiście prać go po głowie moją książką. [śmiech]
Marta: Uwielbiam twoją mamę!
Hanka: Ja też!
Agnieszka: Cholera, teraz już by takie cudo nie przeszło...
Krystyna: Chłopak mnie potem do końca podstawówki wymijał na korytarzu szerokim łukiem! [śmiechy] Sorry, Ola, weszłam ci w słowo.
Olga: Nie ma sprawy, też uwielbiam twoją mamę. [śmiechy] Hm... Kurde, jakoś jak teraz próbuję sobie przypomnieć jakąś konkretną zabawę, to wszystko mi ucieka. O, zjeżdżałam z koleżankami ze zjeżdżalni do góry nogami, na główkę. W pierwszej czy drugiej podstawówki. Bardzo nam się to podobało, taki zastrzyk adrenaliny, więc robiłyśmy zawody: która zjedzie, trzymając się barierek obiema rękami, która tylko jedną, która w ogóle bez trzymanki. Wszystko było dobrze, póki moja koleżanka z piętra niżej nie zjechała jakoś tak nieszczęśliwie, że rozcięła sobie skroń o jakiś kamień. Na szczęście nic bardzo poważnego jej się nie stało, ale wylądowała na pogotowiu, a mamy zrobiły nam ostrą jazdę za zjeżdżalnię. Potem długo był zakaz zabawy na zjeżdżalni i owoc zakazany oczywiście tym bardziej kusił, więc czasem we dwie albo trzy urządzałyśmy tajną wyprawę, żeby parę razy zjechać: jedna lub dwie zjeżdżały, a jedna stała na warcie i patrzyła, czy jakaś mama nie wychodzi na balkon albo nie otwiera okna czy nie idzie ulicą. Ale zjeżdżałyśmy już tak normalnie, bez „główkowania”, czyli jednak czegoś nas tamta historia nauczyła...
Eliza: Stania na warcie. [śmiech]
Olga: To też, chociaż z tym było najgorzej, szybko się zaczynałyśmy kłócić, bo każda chciała zjeżdżać, a żadna nie miała ochoty stać i pilnować. No... to chyba by było tyle ode mnie, przynajmniej na razie.
Agata: Normalnie gadasz jak nakręcona, nie dasz słowa wtrącić, za to co chwila sama się wtrącasz, a teraz tak mało?
Olga: Przepraszam, na pewno jeszcze sobie coś przypomnę. No nie rób takiej zbolałej miny, słowo, że sobie przypomnę.
Agata: Oby. Kto teraz?
Maria: To ja chcę.
Agata: Maria, dwadzieścia sześć lat, po filologii romańskiej, trzeci rok studiów doktoranckich na Wydziale Filologicznym US.
Maria: Wzrost: metr sześćdziesiąt trzy, rozmiar buta: trzydzieści siedem, ilość lubień na Facebooku: zero, bo nadal tej mordoksięgi nie założyłam, to tak na zaś, gdybyś chciała znów zapytać.
Agata: O właśnie, a kiedy ty w końcu założysz Facebooka? I czemu nadal nie?
Maria: Bo jestem żywym dowodem na to, że istnieję, nawet jeśli nie ma mnie w Googlach, na Naszej Klasie i na Facebooku!
Hanka: Jesteś na Innej Stronie, więc trochę ci dowód szwankuje.
Maria: Masz pojęcie, kiedy ja ostatni raz sprawdzałam swoje konto na IS? Chyba już nawet hasła nie pamiętam.
Wiktoria: Co to było to IS?
Olga: Inna Strona, portal gej-les. Społecznościowy, randkowy, są grupy, artykuły, petycje, informacje...
Hanka: Taki lesbijsko-gejowsko-biseksualno-transowy Facebook.
Maria: Cholera, to muszę skasować tam konto. [śmiech]
Agata: Olejmy na razie Facebooka, mają być małe dziewczynki, Maryśka!
Maria: No już, już... To zacznę uczuciowo: w siódmej klasie podstawówki kochałam się na zabój w Czarodziejce z Wenus, tylko że nie rozumiałam wtedy za bardzo, że się w niej kocham, więc po prostu w kółko oglądałam kolejne odcinki „Sailorek”, żeby tylko znów i znów na nią patrzeć. To tak na marginesie, bo to była moja prywatna zabawa, twarzą w ekran i sam na sam z telewizorem. A towarzysko to wtedy zbierałam karteczki z Czarodziejkami, pamiętacie to? Człowiek chodził z wypchanym segregatorem po szkole, po koleżankach na klatce, wymieniało się korespondencyjnie, świetne to było. Jeszcze gdzieś mam jakieś resztki tych zbiorów, czasem je przeglądam i przez moment się czuję znów jak trzynastolatka. Niesamowite to było, zwłaszcza jak rozsiadałyśmy się w parę dziewczyn gdzieś, rozkładałyśmy swoje zbiory i porównywałyśmy. I potem te wymiany, normalnie nauczyłam się wtedy targować, negocjować i zawierać układy handlowe na tych wymianach karteczkami. [śmiechy]
Marta: Naprawdę się nauczyła. Agniecha, ty się nie śmiej, iść z Maryśką do sklepu, a nie daj Boże na rynek, to normalnie horror, ona potrafi stanąć przed sprzedawcą i zacząć się targować: a może mi pan spuści, a może mi pani tamto dorzuci, a może to mogę wymienić, jak kupowałyśmy przed świętami nowe bombki w Castoramie, to tak skołowała faceta z działu, że pozwolił jej powymieniać połowę bombek w pudełku na te z innych pudełek. A ja tam stałam z boku, czerwona jak burak, głupio mi było jak cholera, ludzie patrzą, a ta nic, kołuje faceta dalej i przebiera sobie te bombki, ile dusza zapragnie! [śmiech]
Maria: I w ten sposób wyniosłyśmy z Castoramy najładniejszy zestaw bombek, jaki można było dobrać!
Krystyna: Ja mogę z tobą chodzić na zakupy, wytargujesz mi jakieś futro z norek za cenę szalika?
Maria: Jasne, dawaj, idziemy! Martę zostawimy przy głównym wejściu, będzie toreb pilnowała i nie będzie marudziła, że to głupio się tak targować. Już, już, Agata, nie wymachuj tak rękami nad dyktafonem, wiem, pamiętam i już opowiadam dalej. Kurde, znów będzie o zakochiwaniu się, sorry, Agata, ale ja zawsze byłam kochliwa i łatwo mnie było podbić. Ale będzie też o zabawie, słowo. Więc w czwartej czy piątej klasie podstawówki kochałam się na zabój we Włóczykiju z „Muminków”... [śmiechy]
Marta: A ja cię miałam za taką porządną lesbijkę... [śmiechy]
Maria: Potem się zrobiłam porządna, nie marudź. Więc kochałam się na zabój, zresztą w ogóle oglądałam „Muminki” nałogowo, miałam nagrane na kasety wszystkie odcinki, ale przy oglądaniu zawsze czekałam niecierpliwie na te momenty, gdy się pojawi Włóczykij. Mój brat się zawsze podśmiewał z tego mojego oglądania „Muminków”, więc najczęściej puszczałam je sobie wtedy, gdy nikogo nie było w domu albo gdy szłam do babci i mogłam w małym pokoju, gdzie był telewizor i wideo, robić, co chciałam, bo moja babcia uważała, że dzieci powinny mieć możliwość się swobodnie bawić. Wtedy puszczałam sobie jakiś odcinek albo kilka, a potem, albo zamiast, bawiłam się w „Muminki”.
Agata: Sama?
Maria: Sama, sama, przez podstawówkę uwielbiałam się sama bawić. Właśnie w to „odgrywanie książek”, o którym Marta mówiła, albo ulubionych filmów, albo w coś zupełnie wymyślonego. I bawiłam się w „Muminki”, obsadzałam się w rolach tej czarownicy Alicji z dobranocki albo, częściej, w rolach własnych wymyślonych bohaterek, włączałam je w historie z „Muminków” albo wymyślałam w ogóle własne muminkowe perypetie...
Wiktoria: I zaciągałam Włóczykija do łóżka. [śmiechy]
Maria: Ej, miałam dziesięć lat! Tylko bez takich min, Eliza, niektóre z tu obecnych były przyzwoitymi małymi dziewczynkami i nie molestowały ulubionych postaci z dobranocki. [śmiechy]
Olga: Gdybyś teraz miała dziesięć lat, pisałabyś w najlepsze na blogu fika do „Muminków” ze sobą i Włóczykijem w rolach głównych...
Eliza: I założę się, że byłabyś Mary Sue! Zresztą pewnie wtedy też byłaś. [śmiechy]
Maria: Chyba byłam... Miałam zawsze jakieś supermoce, byłam wybitnie uzdolniona, rozbijałam namiot lepiej od Włóczykija i zwykle kogoś ratowałam, szczególnie właśnie jego. [śmiechy] Kwalifikuje się to na Mary Sue, nie?
Olga: Aż za dobrze.
Eliza: Ale to jest chyba dość normalne, nie? Ten etap Mary Sue jako twojego alter ego. Chcesz być taka niezwykła, szukasz jakiejś formy siebie, przymierzasz kolejne role i myślisz o sobie jako o tej niezwykłej, niebanalnej, innej, dziwnej i tak dalej. Mnie się to wydaje całkiem naturalne i zrozumiałe, też tak miałam. I założę się, że wy też. [śmiech, kilka zmieszanych ze sobą słów] No właśnie. Już, Marysia, mów dalej.
Agnieszka: Co robiłaś temu biednemu Włóczykijowi? Przyznaj się, ja się też w nim w podstawówce kochałam. [śmiechy]
Maria: Oj tam, nic mu takiego się nie działo. Chociaż nie, czasem miał wypadek albo coś w tym stylu, ja go ratowałam, pielęgnowałam, opieprzałam za ryzykanctwo, a potem dawałam popis własnych mocy i uzdolnień, a on wzdychał, podziwiał i komplementował. A potem zaczynało się robić monotonnie, więc wymyślałam nową historię i wałkowałam wszystko po raz kolejny i kolejny, żeby znów móc pokazać, jaka jestem zdolna, mądra i tajemnicza.
Marta: Hadko słuchać... [śmiechy]
Maria: A ktoś tu podobno nie znosi „Ogniem i mieczem”.
Marta: Czasem nawet Sienkiewicz się przydaje.
Agata: Zostaw ją, i co jeszcze?
Maria: No, co jeszcze... Lubiłam się jeszcze bawić z moim bratem w chowanego, ale on z reguły oszukiwał, w każdym razie według mnie. I potrafiliśmy godzinami grać w warcaby, a że z zasady ja wygrywałam, on twierdził, że oszukuję. O, na koloniach, jak byłam w wakacje po czwartej klasie, poznałam fajną dziewczynę, chyba z Sopotu, w moim wieku, ciągle się razem trzymałyśmy.
Agnieszka: Ja zaraz wrócę, nie, Aga, nie wyłączaj, spokojnie. Olka, łazienka to tamte drzwi, obok których wisi obrazek?
Olga: Yhym, przekręcasz gałkę do siebie, żeby zamknąć.
Agnieszka: OK, opowiadajcie. Sorry.
Maria: Spoko. Więc trzymałyśmy się razem, cały czas opowiadałyśmy sobie jakieś historie, w których najczęściej obie grałyśmy główne role, albo straszne historie o duchach i potworach, które nawiedzają nasze kolonie. Jak się kolonie skończyły, to był dramat, tak się nie chciałyśmy rozstać. Przez jakieś dwa lata pisałyśmy do siebie potem potężne listy, w których dalej opowiadałyśmy sobie różne historie, czasem osobno, tak że jeden list równał się jednej historii albo kilku, a czasem wspólne, z listu na list, ja trochę, ona trochę, ja trochę, ona trochę...
Eliza: Takie interaktywne opowiadanie!
Maria: Coś takiego. Jak na początku studiów znalazłam brudnopisy moich listów i wielgaśny plik listów tej Grażyny, to aż mnie zatkało po przeczytaniu: myśmy normalnie produkowały powieści. I tak wprost o sobie nie pisałyśmy prawie nic, ale w tych historiach zawierałyśmy całą masę elementów ze swojego codziennego życia. I to była świetna zabawa: najpierw dostawałam taki gruby list, chowałam się z nim na balkonie, jak było ciepło, a jak zimno, to gdzieś w kącie pokoju, pod kocami, z czymś słodkim do jedzenia i z piciem, i tak siedziałam i czytałam list parę razy, cały, kawałkami, aż niemal cały umiałam na pamięć. Potem przez kilka dni notowałam sobie różne rzeczy, żeby je wpleść do swojego listu, notowałam w domu, na lekcjach, przy oglądaniu telewizji i czytaniu książki. A potem, jak miałam dużo wolnego czasu, na przykład w piątek po lekcjach albo w niedzielę, znów się gdzieś chowałam i godzinami pisałam ten list-opowiadanie czy list-powieść, najpierw na brudno, a potem przepisywałam bardzo starannie na czysto, czasem nawet robiłam jakieś rysunki, Grażyna zresztą też, dołączałam a to karteczkę, a to liść, a to kawałek jakiegoś opakowania czy ulotki, które miały magiczne właściwości konieczne dla historii w liście. Coś niesamowitego, jak to sobie tak teraz przypominam: byłam normalnie małą pisarką i miałam listową przyjaciółkę-pisarkę. Cudowne to było.
Agata: I skończyło się? Czemu?
Maria: W sumie sama nie wiem. Najpierw pisałyśmy do siebie coraz rzadziej, coraz krótsze listy, mniej wymyślałyśmy, a więcej takiego banalnego „u mnie dziś zdarzyło się to, a u mnie tamto”, a potem... jakoś samo zamarło. Teraz to mi cholernie szkoda. Kurczę, muszę chyba poszukać koperty z adresem Grażyny i wysłać jej życzenia noworoczne, od razu zapytam, czy pamięta nasze listowe pisarstwo.
Krystyna: A swoje przygody z Włóczykijem też jej opisywałaś?
Maria: No jasne! To była jedyna osoba, której o tym powiedziałam. Ona się kochała w księciu Iktornie z „Gumisiów”, więc w zamian opisywała mi swoje historie z nim. [śmiechy]
Agnieszka: Co straciłam? Czemu się tak chichracie?
Hanka: Maryśka się kochała we Włóczykiju, a jej koleżanka w księciuniu z „Gumisiów”! [śmiechy]
Agnieszka: Poważnie? Jezu, co z wami? Ta w wiecznym włóczędze, na którym nie można polegać, bo za chwilę gdzieś sobie znów polezie, a tamta w toksycznym socjopacie z sadystycznymi skłonnościami i obsesją na punkcie władzy? I który na bank był impotentem, stąd te spaczenia charakteru? To wy takie wzorce wyniosłyście z dobranocek? Matko... [śmiech]
Maria: Ale mi przeszło! I na zakończenie zakochałam się w porządnej dziewczynie.
Krystyna: Która w dzieciństwie udawała stado groźnych Krzyżaków... [śmiech] Powielasz własny wzorzec.
Marta: Nie słuchaj, Marysia, powielaj, powielaj. A wy, mądrale, lepiej same coś opowiedzcie, zamiast robić cudzej dziewczynie psychoanalizę. [śmiech]
Agnieszka: A ty skończyłaś?
Maria: Skończyłam, macie głos.
Eliza: Ja zaraz wrócę.
Agnieszka: Chcesz?
Krystyna: Nie, ty zaczęłaś psychoanalizę dobranocek, to ty masz teraz głos.
Wiktoria: Serio myślisz, że księciunio był impotentem?
Agnieszka: No jasne, że był, dlatego otaczał się gromadą głupich, ale silnych ogrów, które symbolizowały męską potencję, a z kolei jako najbliższego współpracownika wybrał sobie ogra-karła, symbolizującego jego własne „chciałbym, ale nie mogę”. I dlatego miał taki wielki zamek z wielką wieżą. Wielkie ogry, wielki zamek i wielka wieża jako przedłużenie i wzmocnienie wybrakowanej męskości. [ogólny śmiech]
Agata: Uwielbiam cię. Mogę cię cytować?
Agnieszka: Możesz, cytuj do woli.
Krystyna: Chodzi nam w zakładzie pomysł na genderową konferencję, podłub ten temat i napisz referat na nią, co? Coś o płciowości i seksualności dobranocek?
Agnieszka: Jak napiszę o seksualności dobranocek, to mnie niektóre grupy rozniosą na strzępy.
Olga: Obronimy cię, napisz, mnie już się gęba cieszy na czytanie tego.
Hanka: Przechowam cię na czas nagonki w mojej pracowni, zakopiesz się między niedokończonymi płótnami.
Agnieszka: Boże, doceniam poświęcenie, obiecuję, że nie będę zostawiać na nich odcisków palców. [śmiech]
Agata: To chyba aż się boję zapytać, w co ty się bawiłaś jako mała dziewczynka...
Agnieszka: A w dom. [śmiech] No co, bardzo się lubiłam bawić w dom.
Agata: Moment, zapomniałam o podstawach. Agnieszka, trzydzieści lat, po filologii polskiej, pierwszy rok studiów doktoranckich na Wydziale Filologicznym US.
Agnieszka: Rozwódka, zero dzieci, jedna spasiona jamnica na stanie, postrach klas maturalnych i feministyczny beton.
Agata: Agnieszka Wisłok-Karecka w pełnej krasie. [śmiech]
Agnieszka: Otóż to. Jak mówiłam, ja się bardzo lubiłam bawić w dom, zwłaszcza z koleżanką z sąsiedniej klatki. Ona miała śliczną zabawkową kuchenkę z garnkami i innymi tego typu rzeczami, ja miałam zestaw do prasowania i szycia, a resztę sobie same kombinowałyśmy z tego, co było dostępne: krzesło jako szafa, drugie jako samochód, biurko jako piętrowe łóżko, poduszka jako fotel, koc jako basen w ogrodzie, sterta rysunków na kartkach w roli różnych innych przedmiotów, dowolne skrawki materiałów jako zasłony, obrusy, ubrania, dywany...
Eliza: Miałyście niezłą wyobraźnię.
Agnieszka: I to wymyślanie czy wynajdywanie przedmiotów było najfajniejsze, fajniejsze od zabawkowej kuchenki i żelazka! Znosiłyśmy całe sterty rupieci do mojego lub jej pokoju. Głupi naparstek mógł być pierścionkiem czy kieliszkiem, a kolorowy papier po prezentach jakimś cennym obrazem albo tapetą. Cholera, aż mnie sentyment dopadł. Poza domem bawiłyśmy się też w pracę.
Wiktoria: A jak się bawi w pracę?
Agnieszka: Podobnie jak w dom. Zamiast domu budowałyśmy biuro, fabrykę, dom mody, wybieg dla modelek, szpital, szkołę, sklep, pociąg albo dworzec, pocztę, kawiarnię, restaurację, tor wyścigowy, wtedy poduszki były samochodami...
Marta: Ścigałyście się samochodami?
Agnieszka: Czasami. Więcej, jak mój brat się urodził i trochę podrósł. Wcześniej moja mama raz czy dwa weszła, spojrzała na nas i zapytała: „W co wy się bawicie, dziewczyny, jak jakieś chłopaczyska?”.
Agata: O...
Agnieszka: No „o”, „o”, o właśnie. To jest to cholerne upłciowienie zabaw. Raz się zaczęłyśmy bawić w wojnę, bo obejrzałam „Przeminęło z wiatrem”, więc odgrywałyśmy całą historię, akurat trwała wojna secesyjna, tłukłyśmy się parasolami jak szalone, i naraz wchodzą nasi rodzice, jej i moi, i fundują nam zestaw pouczeń z serii „jak się bawią, a jak się nie bawią grzeczne małe dziewczynki”. To jest straszne: moi rodzice teoretycznie nie byli jacyś konserwatywni, żyjący według sztywnego podziału damskie-męskie, ale tkwiło im uparcie gdzieś w głowach, że pewne zabawy są dla dziewczynek, a pewne dla chłopców i to jest naturalne, koniec, kropka.
Eliza: I dziewczynki bawiące się w zabawy chłopięce to źle wychowane chłopczyce, a chłopcy bawiący się w dziewczęce są niemęscy i coś jest z nimi nie tak, nie zachowują się jak chłopcy.
Agnieszka: To mnie strasznie denerwuje i zresztą kiedyś też denerwowało, tylko nie miałam jeszcze języka do wyrażenia czy wręcz wyrazistego pomyślenia tego: to, że zabawy chłopięce wydają się lepsze, ciekawsze i mają przyzwolenie na więcej niż dziewczęce. Wlazłam w podstawówce ze dwa razy na drzewo — raz moja mama omal nie dostała zawału, raz skrzyczała mnie jakaś sąsiadka za „łobuzowanie i zachowywanie się nie tak, jak powinna porządna dziewczynka”. Mój brat wspinał się na drzewo co i rusz — sąsiedzi się śmiali, że taki sprawny jak małpka, a mama tylko mruczała „Oby nie spadł”. I tyle w kwestii tego, komu wolno się wspinać, a komu nie.
Marta: O, to chyba wspominałam wcześniej, też raz wlazłam na drzewo, w zabawie, gdy się bawiłam z siostrą chyba w wiewiórki i w którymś momencie trzeba było wejść na drzewo, niby do dziupli. Magda weszła, schowała zebrane zapasy na zimę, zeszła, wszystko OK, więc wchodzę ja — i zaczyna się. Najpierw zahaczyłam nogawką o jakąś gałąź i nie mogłam się od niej odczepić, potem uderzyłam głową o karmnik, który ktoś tam dość głupio zawiesił, a potem na ulicy pojawił się sąsiad w piętra wyżej, który wszystkiego się wiecznie czepiał i wszystko mu nie pasowało. Jak go tylko zobaczyłam, od razu zaczęłam się wiercić na drzewie, żeby się jakoś głębiej wepchnąć w gałęzie i schować za liśćmi, ale miałam naprawdę cholernego pecha i kopnęłam niechcący karmnik, tak mocno, że zleciał — prosto na tego cholernego faceta, który akurat musiał przełazić pod tym drzewem, w tym miejscu i o tej porze. [śmiechy] Co prawda karmnik zleciał właściwie nie na niego, a pod jego nogi, ale i tak narobił rabanu, zaczął się drzeć pod tym drzewem i mi wymyślać, tyle że mnie samej dokładnie nie widział, bo się w końcu zdołałam wcisnąć porządnie między gałęzie, więc wymyślał tak ogólnie i chłopakowi, bo był przekonany, że któryś z chłopaków z podwórka tam wlazł i oczywiście specjalnie rzucił w niego karmnikiem. Moja siostra na szczęście zwiała, gdy tylko wszystko się zaczęło, i schowała się za śmietnikiem, więc nie można było powiązać karmnika z nami. [śmiechy]
Hanka: Nieźle nabroiłaś, kosztem biednych ptaków. [śmiechy]
Marta: A daj spokój, umierałam wtedy na tym drzewie ze strachu. A karmnik i tak był pusty, ktoś go tam kiedyś zawiesił, ale nikt potem go nie wypełniam żadnym żarciem dla ptaków, po prostu wisiał sobie taki drewniany domek.
Wiktoria: Dopóki taka Marta nie wlazła i go nie skopała. [śmiechy]
Marta: A wcześniej jeszcze przyłożyłam w niego głową. Przepraszam, Agniecha, wepchnęłam się w twoją kolejkę.
Agnieszka: Nie ma sprawy. Mmm, a ja, pamiętam, mówiłam, że w zerówce dostałam opieprz, jak pomalowałam koleżance twarz na zielono mazakiem. Bawiłyśmy się w kosmitów, ona miała być Marsjanką i chciałyśmy jakoś ją przebrać, więc wzięłam zielony mazak z pudełka i zabrałam się za charakteryzację. [śmiechy] Zrobiłam jej mocne zielone rumieńce na policzkach, zielone piegi na nosie, zielone wąsy i brodę, taką wąską, ale od ucha do ucha, zielone czułki na czole, zielone znaczki na uszach i właśnie zabierałam się za robienie zielonych warg, gdy podeszła do nas nauczycielka. Biedna kobieta, krzyknęła, zrobiła wielkie oczy, zamurowało ją i chyba była bliska zawału. Potem matka koleżanki o mało nie zjadła mnie i mojej mamy, no i wprawiłam nauczycielki w stan traumy mazakowej do końca roku: jak tylko sięgałam po jakiś flamaster, któraś podbiegała w panice i patrzyła mi na ręce z takim napięciem, jakbym planowała wybić co najmniej połowę grupy. [śmiechy]
Olga: A ten flamaster z twarzy dało się zmyć?
Agnieszka: Dało, ale po długim i męczącym szorowaniu mydłem. A najlepsze, że ta moja koleżanka jako jedyna się nie przejęła, jej się podobało być zieloną Marsjanką. W trakcie malowania co chwila oglądała się w lusterku dla lalek i sama podsuwała mi pomysły: o, tu namaluj zielone serduszka, o, tu mi zrób jeszcze piega. No ale wyszło, jak wyszło, więc się szybko przerzuciłam na malowanie na kartkach i na domalowywanie różnych rzeczy na obrazkach w książkach. Moje podręczniki do polskiego i historii były przez prawie całą podstawówkę podrasowane kolorystycznie i „zawartościowo”. Niekoniecznie pasowało to tematycznie do obrazków czy zdjęć, ale mnie to akurat szczególnie nie przeszkadzało. Co jeszcze... Z bratem miałam początkowo całkiem fajnie — było między nami dziewięć lat różnicy, więc jak był mały, to się z nim bawiłam w dom, w samochody, samo pilnowanie go, gdy rodzice wychodzili, było świetną zabawą. Pod koniec podstawówki, mojej podstawówki, zaczęły się starcia, bo ja miałam te trzynaście, czternaście lat, a on cztery, pięć, więc ja się czułam bardzo dorosła, a on był dla mnie bardzo mały, dziecinny i często męczący. A ganiał za mną zawsze jak nawiedzony i chciał się bawić, co mnie szczególnie wkurzało, gdy przychodziły do mnie koleżanki z klasy, a on chciał koniecznie być z nami i robić to, co my. Ale miałam też napady bycia dobrą siostrą i wtedy robiliśmy sobie namiot z koca albo prześcieradła, znosiliśmy coś dobrego z lodówki i opowiadaliśmy sobie razem bajki, po kawałku, chociaż ja opowiadałam dłuższe części, bo jak tylko chciałam kończyć, Darek marudził: „Jeszcze trochę, jeszcze”. Jak byłam w połowie liceum, poszedł do szkoły i wtedy jakoś się między nami uspokoiło: ja byłam starsza, on wszedł w pewne doświadczenia, które i ja miałam, więc jakoś to lepiej wyglądało. No i wtedy ujawnił się we mnie belferski instynkt, bo to ja pomagałam mu zawsze w lekcjach, sprawdzałam, przepytywałam, tłumaczyłam i tak dalej. Wcześniej zresztą też się czasem bawiliśmy w szkołę, ale tak w oparciu o prawdziwą szkołę było znacznie ciekawiej.
Maria: A jemu potem nie odbijało? Bo mojemu bratu odbijało ostro, jak poszedł do gimnazjum, często miałam ochotę spuścić go mocnym kopniakiem ze schodów albo trzasnąć czymś w łeb. Twój się chyba też załapał na gimnazjum?
Agnieszka: Rocznik osiemdziesiąt dziewięć, więc się niestety już załapał. No, też mu trochę odbijało, ale nie aż tak strasznie — a ja już wtedy byłam na studiach, więc też trochę inaczej to wyglądało. Zresztą wiesz, siostra na polonistyce to była dobra rzecz, zawsze przychodził do mnie z wypracowaniem albo z lekturą, żebym mu sprawdziła albo wyjaśniła. Przy okazji piłowałam go przez gimnazjum, żeby czytał, żyć mu normalnie nie dawałam, w taki cwany sposób, że się nie zorientował w ogóle, jak go zmuszam do tego, żeby czytał. Teraz mi się te metody przydają w szkole, stosuję je bezlitośnie na każdym uczniu. [śmiechy]
Olga: Nie miej litości, nie miej! Możesz czasem wpaść do nas na zajęcia i postosować to na dużej części studentów, bo ja już nie mam pomysłu, jak ich mobilizować.
Krystyna: Ja robię wejściówki.
Olga: Raz zrobiłam, ale serio nie chce mi się dorabiać dodatkowych materiałów do sprawdzania, zwłaszcza że się takich rzeczy w paru wejściówkach naczytałam...
Eliza: Możecie wyrzucać nieprzygotowanych z zajęć. Niektórzy tak robili, jak byłam na polonistyce. O, Weredecki tak wywalił parę razy z pół mojej grupy.
Agnieszka: Andrzej? Matko, byłam z Andrzejem na praktykach w liceum, jakie to szczęście, że ten facet nie został nauczycielem, bo dzieci w podstawówce by zniszczył, w liceum by zmiażdżył, a w gimnazjum w starciu z dzieciakami wysadziłby całą szkołę. [śmiechy]
Olga: Byłaś z Andrzejem na praktykach? Serio?
Agnieszka: Serio, serio, przecież my byliśmy razem na roku, tylko on na czwartym i piątym był na specjalizacji kulturoznawczej, a ja na antycznej. W każdym razie na praktykach wylądowaliśmy akurat w tym samym liceum i chodziliśmy czasem w ramach hospitacji nawzajem na swoje lekcje. Andrzej oczywiście po pierwszej wizycie u mnie powiedział z niesmakiem i naganą: „Strasznie rozpuszczasz te bachory, nie masz za grosz zdolności do utrzymania dyscypliny”.
Eliza: A jak było u niego?
Agnieszka: Koszmarnie, zamordyzm do sześcianu. Potrafił obrazić każdego z osobna w taki przebiegły sposób, że sama nie wiedziałam, jak tu sensownie odpyskować. W pewnym momencie zorientowałam się, że sama siedzę spięta i jak na szpilkach, zupełnie jak cała klasa. On potem po lekcji podchodzi do mnie, taki nadęty i zadowolony z siebie, i pyta: „Widzisz? Tak się utrzymuje dyscyplinę”.
Eliza: Jakbym widziała moje zajęcia z nim. Człowiek się bał coś powiedzieć, bo można było być pewnym, że za chwilę Weredecki udowodni ci, jaka jesteś głupia, nieoczytana, bezmyślna, nie znasz teorii, kontekstów, nie rozumiesz pojęć i nie umiesz budować wypowiedzi.
Marta: Dziewczyn się pewnie szczególnie czepiał?
Eliza: A nie, wiesz, właśnie odwrotnie, mocniej się jednak czepiał facetów. Zresztą ile razy miałam potem z nim okazję rozmawiać czy akurat przebywać z nim w jednym miejscu, to widziałam, że właśnie facetów bardziej traktuje jak podgatunek niż dziewczyny. Ale ogólnie grupy się czepiał całościowo i każdemu chętnie udowadniał, jakim to ten ktoś jest imbecylem i studentem z bożej łaski. W życiu żadnego wykładowcy tak nie znosiłam — a jak widziałam Weredeckiego na korytarzu, to życzyłam mu w duchu, a czasem szeptem z koleżanką: „A potknij się, a wyrżnij pyskiem w podłogę, a wybij sobie wszystkie zęby, a odgryź sobie ten parszywy jęzor”. [śmiechy] No teraz to brzmi zabawnie i sama się z tego śmieję, ale naprawdę wtedy aż kipiałam nienawiścią. Ledwo to samo skończyło studia, ledwo od magisterki odrosło, ledwo się dorwało do prowadzenia zajęć, a już musi udowadniać swoją wyższość, lepszość i całą resztę. Najgorsze, że facet jest rzeczywiście oczytany jak cholera i jak już coś objaśniał, a nie udowadniał swoją wyższość, to potrafił naprawdę wciągnąć w to, co mówił, tylko ze wyraźnie wolał jednak skupiać się na udowadnianiu swojej wyższości. Zaliczenie u niego to była gehenna i bardziej się tego bałam niż egzaminów ze staropola, gramatyki opisowej i gramatyki historycznej razem wziętych, a to przecież były prawdziwe kobyły egzaminacyjne i trzeba było ryć na nie do upadłego. A tu nie, nie potężne staropole, nie trudna opisówka ani nie jeszcze trudniejsza i straszniejsza historyczna, tylko pieprzone ćwiczenia z teorii literatury u Weredeckiego doprowadzały człowieka do paranoi. I tak szczęście, że nie miałam z nim egzaminu z teorii, bo teoria na trzecim roku to była kolejna kobyła egzaminacyjna do przejścia, ale i tak egzamin z profesor Ziewielicz, chociaż strasznie wymagającą kobietą, był lżejszy niż ćwiczenia z Weredeckim. W ogóle to on pod koniec zimowego semestru dostał jakichś dodatkowych odpałów nienawiści do świata i ludzi, tak nas chamsko i za wszelką cenę udupiał na zaliczeniu semestru, że myślałam, że go zabiję. I potem tak, wszystko w sesji mam na spokojnie zaliczone, mogłabym mieć spokój, ale nie, muszę iść na poprawkową, żeby zaliczyć te cholerne ćwiczenia. Zresztą wtedy udupił nie tylko większość mojej grupy, ale i pozostałych z mojego roku, uwalił też niemal wszystkich z trzeciego roku kulturoznawstwa, więc na tę poprawkę u niego czekałam z Michałem... [niewyraźna uwaga], yhym, Skalnickim, Michał miał normalnie mord w oczach, twarzy i głosie, ja pewnie też. A wiecie, Michał tę teorię miał naprawdę w małym palcu, jak słuchałam jego i mojej koleżanki z grupy, Kamili, która też miała świra na punkcie teorii, więc jak ich słuchałam, jak się swobodnie przerzucali terminami, nazwiskami i całą resztą, to się robiłam taka mała i jeszcze bardziej przestraszona. I nie wiem, co Weredecki zrobił, żeby im udowodnić, że nie umieją, bo odpytywał nas osobno, a Kamila z tamtego zaliczenia, w normalnej sesji, wyszła blada, wściekła i powiedziała mi tylko: „Co za chuj”, i od razu sobie poszła. Na poprawkowej jakoś już pozaliczaliśmy, ale to było jak leczenie kanałowe i wyrywanie wszystkich zębów naraz, pamiętam, że jak Michał wyszedł z sali, to miał taką minę, że się przez chwilę zastanawiałam, czy Weredecki jeszcze tam w sali żyje, a jak wyszła Kamila, już po mnie, to powiedziała, że teraz idziemy się schlać do nieprzytomności, bo po tym sukinsynu można się odkazić tylko co najmniej litrem wódki na głowę. I dlatego nawet jak teraz gdzieś Weredeckiego spotykam, jak w lutym na sympozjum, to staram się trzymać z daleka, bo mi od razu trauma wraca. I dlatego nie mogę pojąć, jak ty go możesz lubić i jeszcze do domu na parapetówkę sprowadzać.
Olga: O rany, bo Andrzej jest... specyficzny.
Eliza: Bardzo.
Olga: No bardzo, bardzo, ale... Nie wiem, jak ci to krótko wytłumaczyć, po prostu do Andrzeja trzeba się bardzo mocno dogrzebać, żeby znaleźć w nim coś do lubienia, ale jak już się znajdzie, to to jest coś naprawdę fajnego.
Eliza: Ja dziękuję za takie grzebanie.
Agata: Ja też, pogrzebiecie się kiedy indziej, przerwałyście mi Agnieszkę. Agniecha, no dalej, pomijając praktyki licealne i uroki Andrzeja.
Agnieszka: Ale wiesz, w tym, co Olka mówi, coś jest, bo jak się z nim szło na piwo i miał jakiś taki bardziej życzliwy dla świata humor, to świetnie się z nim gadało. Dobra, dobra, wracam do tematu, nie rób takiej rozpaczliwej miny. No to tak: w czwartej czy piątej klasie podstawówki miałam przyjaciółkę, która uwielbiała, tak jak ja, oglądać „Bię — czarodziejskie wyzwanie”, leciało na Polonii, pamiętacie? No właśnie, uwielbiałyśmy to, więc oglądałyśmy razem, raz u mnie, raz u niej, i w kółko się w to bawiłyśmy, w szkole, na podwórku, w domu. U mnie w domu było najtrudniej, bo mój brat chciał się zaraz bawić z nami, więc coś mu tam wymyślałyśmy — był bratem, ojcem albo jakimś zwierzęciem — ale on za bardzo nie rozumiał, o co chodzi, no i chciał brać czynny udział cały czas, więc częściej bawiłyśmy się w to u Uli. Przy czym jakoś obie wolałyśmy z reguły być Nomą, tą niedobrą, bo bardziej nam się podobała, no i miała takie śliczne niebieskie włosy. Na punkcie tych niebieskich włosów miałam jakiś czas wręcz obsesję, pewnie dlatego na początku w „Czarodziejce z Księżyca” najbardziej podobała mi się Czarodziejka z Merkurego, bo też była cała niebieska. [śmiech]
Hanka: To coś jak Olki mania na punkcie zielonego.
Olga: Ja nie mam manii na punkcie zielonego, ja po prostu nie uznaję innych kolorów, o. [śmiechy]
Agnieszka: O, w liceum się co i rusz zakochiwałam w jakiejś postaci z książki albo anime, więc pisywałam do szuflady opowiadania o mnie i o tych moich wielkich miłościach, i o naszych wspólnych przygodach, w których ja byłam taka niezwykła, a oni wszyscy padali z zachwytu na kolana. Boże, gdybym miała wtedy komputer i Internet, pewnie pisałabym blogaski. [śmiechy]
Eliza: To jest akurat ten rodzaj twórczości, który powinien pozostać wyłącznie w zeszycie i w szufladzie.
Agnieszka: Zdecydowanie w szufladzie. Ale samo pisanie było genialną zabawą, pisałam sobie na nudnych lekcjach, na zastępstwach, w domu, najchętniej w piątkowe noce, przy ulubionej muzyce i ciastkach z marcepanem, a jak nie mogłam pisać, to układałam sobie kolejne historie w głowie. I to była wyłącznie moja zabawa, a to też była przyjemna świadomość. No dobra, tyle ci starczy, już mnie język boli od tego gadania, a chciałabym jeszcze coś zjeść i się napić.
Olga: Dajcie szklanki, to zrobię jeszcze herbatę. Wiktoria, podaj mi Marysi, też pewnie będzie chciała. Aga, nie wyłączaj, będę się cały czas kręcić, nic nie przegapię.
Hanka: O, jak wychodzisz, to ja teraz migiem opowiem o torturowaniu Barbie.
Olga: Mowy nie ma, opowiesz, jak wrócę, ja sobie chcę dokładnie tego posłuchać. [śmiechy, szmery, szczęk naczyń]
Eliza: To ja teraz chcę, ja.
Agata: Eliza, dwadzieścia cztery lata, po filologii polskiej, teraz na kulturoznawstwie... na którym jesteś?
Eliza: Pierwszy rok drugiego stopnia. Psioczyłam na system trzy plus dwa, a teraz sama robię uzupełniające magisterskie z drugiego fakultetu... Ale kulturoznawstwo wygląda całkiem podobnie do filologii.
Krystyna: Bo to kulturoznawstwo u nas bardzo mało się różni od filologii. [śmiechy]
Eliza: Bardzo. Ale mniejsza. Ja się bawiłam sporo z moją siostrą, póki obie chodziłyśmy do podstawówki. Gdy Elka poszła do liceum, już się nie chciała ze mną bawić, a jeżeli już, to bardzo rzadko i i tak szybko się zaczynałyśmy kłócić. Jest ode mnie o pięć lat starsza, czyli jak poszła do liceum, to ja w najlepsze bawiłam się lalkami, więc też trochę trudno się jej dziwić, ale wtedy strasznie mi było smutno. Potem się jeszcze ścierałyśmy, jak ja poszłam do gimnazjum, w pierwszej klasie to mi w ogóle odbiło. Ale jak byłyśmy mniejsze, to się bawiłyśmy razem w dorosłe panie, grzebałyśmy wtedy mamie w szafie, zakładałyśmy jakieś jej sukienki, malowałyśmy się jej kosmetykami i próbowałyśmy chodzić w jej pantoflach. Raz rozwaliłyśmy przy tym puder, innym razem podarłyśmy rękaw sukienki, aż mama zaczęła chować przed nami kosmetyki, a do szafy miałyśmy zakaz zbliżania się pod groźbą zabrania zabawek. Parę razy w wielkiej tajemnicy ten zakaz złamałyśmy, ale wtedy uważałyśmy z ciuchami jak diabli. Uwielbiałam tę zabawę, zwłaszcza zakładanie pantofli, chociaż kiedyś się w jakichś szpilkach wyłożyłam jak długa na podłodze w kuchni i tak potłukłam, że ryczałam na cały dom. Potem, jak już Elka była w liceum, bawiłam się czasem w dorosłą sama i wtedy grzebałam w jej ciuchach i kosmetykach. Potwornie się wściekła, gdy mnie raz nakryła w swojej ulubionej spódnicy i bluzce, na którą oszczędzała długo kieszonkowe. [szmer, szczęk talerzy] Dzięki, o, cytryna, super, dzięki. Zresztą wtedy się sporo kłóciłyśmy, bo ja chciałam z nią wychodzić na spotkania z koleżankami albo siedzieć z nią i jej przyjaciółkami w jej pokoju, a ona mnie zawsze wyganiała i skarżyła się rodzicom, że ja jej ciągle zawracam głowę, przeszkadzam i psuję zabawę.
Marta: Przykre.
Eliza: Przykre. Z drugiej strony byłam pewnie potwornie wkurzającą smarkulą, więc wiesz, też byś uciekała. [śmiech] Ale jak się jeszcze razem bawiłyśmy, to często też lalkami. Lalki w ogóle uwielbiałam, Barbie, szmacianki, drewniane, te jakby z porcelany, wszystkie. Kiedyś na technice robiliśmy jakieś robótki ręczne i wtedy uszyłam sobie lalkę, potem przez lata trzymałam ją pod poduszką i tak z nią spałam, bo się do niej tak przywiązałam. Zresztą, tak między nami, nadal ją trzymam pod poduszką i jak mam okropnego doła, to wyciągam. Ale to, Agata, kasujesz, bo więcej się do ciebie nie odezwę. [śmiechy]
Agata: Jasne, to się wytnie.
Hanka: Będziemy milczały jak grób.
Eliza: I słusznie, bo inaczej ja na twojej następnej wystawie powiem wszystkim, że torturowałaś lalki zgodnie z wytycznymi z kreskówek. [śmiechy] Jak miałam pięć, a Elka dziesięć lat, dostałyśmy chomika. Nazwałyśmy go „Tuńcio”, głaskałyśmy, karmiłyśmy, bawiłyśmy się z nim, a ten niecałe pół roku później umarł. Beczałyśmy oczywiście strasznie, a potem postanowiłyśmy mu zrobić pogrzeb. Ten pogrzeb to było wydarzenie miesiąca, całe podwórko zaangażowałyśmy do udziału. Przygotowałyśmy mu piękną trumnę z jakiegoś pudełka, wyłożyłyśmy kawałkami włóczki, żeby było miękko, okryłyśmy Tuńcia starą skarpetką, poupychałyśmy jeszcze kwiatków, zrobiłyśmy normalnie portret trumienny, bo narysowałam chomika na kawałku kartki i przykleiłyśmy na pudełku, a potem całym podwórkiem, w uroczystym pochodzie i z rzucaniem płatków kwiatów, zaniosłyśmy pudełko pod drzewo, wykopałyśmy dół i uroczyście pochowałyśmy chomika.
Maria: A były mowy pogrzebowe?
Eliza: Jasne, że były! [śmiechy] I płaczki. Płaczkami byłam ja, beczałam wytrwale cały czas. Potem uroczyste zagrzebanie, potem zrobiłyśmy nagrobek z kamienia, na którym namazałyśmy mazakiem imię i daty: kiedy Tuńcia kupiłyśmy i kiedy zdechł, a potem jeszcze nasadziłyśmy mu na grobie kwiatków. A na drugi dzień poszłam cichcem pod to drzewo, rozkopałam wszystko i wyjęłam pudełko, bo chciałam zobaczyć, czy chomik już się zamienił w szkielet. [śmiechy]
Wiktoria: Normalnie horror!
Eliza: Bo mama nam tłumaczyła, że martwy chomik zamieni się w szkielet, szkielet zamieni się w coś, co przejdzie do ziemi, a potem wyrośnie z niego kwiatek. Więc chciałam to dokładnie zobaczyć, szczególnie interesował mnie ten szkielet, bo nie widziałam dotąd szkieletu chomika. No i kwiatek też, bo myślałam, że będzie miał takie futerko jak Tuńcio. Oczywiście było wielkie rozczarowanie, bo na drugi dzień jeszcze szkieletu nie było, kwiatka tym bardziej, więc zakopałam wszystko z powrotem, tylko byle jak, więc Elka po powrocie ze szkoły powiedziała ze złością, że jakiś pies albo któryś z chłopaków grzebał przy naszym drzewie. A ja siedziałam cicho jak mysz pod miotłą i miałam nadzieję, że nikt się nie dowie, że to byłam ja.
Agata: I co?
Eliza: Miałam farta, jakoś się rozeszło po kościach, zachciało nam się zresztą szybko rybek, ale mama się nie zgodziła. Może to i lepiej, bo potem co dwa dni zmieniałyśmy zdanie co do zwierzęcia, które chciałybyśmy mieć, a na rybki wzięło nas przez jakąś dobranockę. Ale skoro nie mogłyśmy mieć każdego zwierzaka, jakiego sobie wymyśliłyśmy, to się bawiłyśmy, że je mamy. Zwykle brałyśmy zabawkę albo wycinałyśmy z gazet czy papieru. Tych rybek to się dorobiłyśmy kilkudziesięciu, naodrysowywałyśmy się ich, nawycinałyśmy, nakolorowałyśmy, a jak już wszystko było gotowe, to właśnie rybki nam się odwidziały. [śmiechy] Najlepiej nam poszło z psami, bo miałyśmy trzy pluszowe, więc mogłyśmy się bawić w hodowlę na wystawy.
Olga: Z trzema?
Eliza: Z trzema da się bardzo dobrze. Poza tym czasem się bawiłyśmy z innymi dziewczynami, każda przynosiła maskotkę czy wycinankę i była wystawa międzynarodowa. I zawsze awantury o to, kto dostanie złoty medal i kto będzie sędziował. Ja lubiłam być sekretarką konkursu — dopiero zaczynałam się uczyć liter i tak mi się to strasznie podobało, że bazgrałam wszędzie, czym i na czym się dało. W większości były to szlaczki, a nie litery, ale czułam, że piszę i ciągle chciałam się bawić w coś z pisaniem. O, w listonosza uwielbiałam. W to się bawiłam głównie sama, bo Elka uważała, że to głupie. Wyciągałam wszystkie lalki, rozsadzałam po całym domu, każdej dawałam kartkę papieru i kredkę i lalki zaczynały pisać. Czyli ja pisałam, chodziłam od jednej do drugiej i pisałam po kawałku. Potem ładowałam w koperty, adresowałam, rysowałam znaczki, wrzucałam do dużego pudełka po butach, czyli do skrzynki, zanosiłam tę skrzynkę na pocztę, pod stół w kuchni, stemplowałam resztkami starych szminek mamy, ładowałam do starego tornistra Elki i roznosiłam po kolei każdy list, otwierałam, czytałam i zanosiłam następny. No co?
Hanka: Nic, fajna zabawa. Nawet teraz mi się podoba.
Agnieszka: Mnie też. Może dlatego, że zawsze uwielbiałam pisać i dostawać listy.
Olga: Ja też, ale teraz nie chce mi się ich pisać. A dostaję niemal wyłącznie wyciągi z banku i upomnienia z bibliotek.
Agata: Ja też. I czasem kartki świąteczne, z reguły od tych krewnych, do których sama zapominam wysłać. Eliza, dalej, dalej.
Eliza: No co jeszcze... Dużo skakałyśmy na skakance, robiłyśmy sobie całym podwórkiem zawody w skakaniu. Jak już obie byłyśmy w podstawówce, to często bawiłyśmy się z Elką w szkołę. Dzieliłyśmy się przedmiotami, zwykle się przy tym o któryś kłócąc, najczęściej o polski i angielski, usadzałyśmy zabawki jako uczniów i ta z nas, która nie była akurat nauczycielką, zajmowała się ożywianiem zabawek i sama się dołączała jako uczennica. Elka uwielbiała stawiać mnie do kąta i wstawiać mi uwagi. A ja jej zawsze zadawałam za karę przepisywanie po kilkadziesiąt razy czegoś w rodzaju „Nie będę się źle zachowywała na lekcjach”.
Olga: Drugi Rosół... [śmiechy]
Eliza: O, właśnie, czytałyśmy razem „Mikołajka”! Jakoś tak przez kilka miesięcy się nim zaczytywałyśmy w kółko, najczęściej już po kąpieli, leżałyśmy razem w Elki albo moim i czytałyśmy sobie na głos. Rosoła strasznie lubiłam, świetny był z tym „Patrzcie mi w oczy” i „Przepiszesz to zdanie sto razy!”. Boski po prostu.
Olga: I ty się czepiasz Andrzeja.
Eliza: No weź nie porównuj! [śmiechy] Hm... Jak chodziłam do zerówki, to Elka miała ospę i jakiś czas nie mogłam w ogóle wchodzić do jej pokoju, żeby się nie zarazić. Okropnie wtedy za nią tęskniłam, więc rysowałam jej codziennie jakiś obrazek jako list, mama przekazywała, a Elka odpowiadała własnym obrazkiem. Tak nam się to spodobało, że potem jeszcze parę razy tak się bawiłyśmy, tylko że chowałyśmy te listy-rysunki po całym domu i szukałyśmy. I namiętnie grałyśmy na podwórku w gumę, w domu zresztą też, zakładałyśmy gumę z jednej strony na nogi krzesła, z drugiej trzymała gumę Elka, a ja skakałam, a potem się zamieniałyśmy. Sąsiedzi z dołu zaczynali w końcu stukać w sufit, więc wtedy przestawałyśmy na trochę, ale potem zaczynałyśmy od początku, a tamci znów stukali. A w zimie skakanie w domu było jedyną możliwością, przecież nie da się grać w gumę na śniegu, jak jest ślisko i człowiek ma na sobie grubą kurtkę, szalik, czapkę i diabli wiedzą, co jeszcze. Starałyśmy się grać oszczędnie, czyli bez unoszenia gumy wysoko i skakania na przykład z rozpędu przez całą gumę, ale i tak było marudzenie, czasem marudzenie rodzicom, tata raz czy dwa zagroził, że nam tę gumę potnie. Potem przerzuciłyśmy się z gumy na hula-hoop, wszyscy byli z tego zadowoleni, rodzice szczególnie. Przynajmniej dopóki niczego podczas kręcenia nie strąciłyśmy. [śmiechy] No dobra, tyle, podręcz teraz Hankę.
Agata: A chętnie, chętnie. Gotowa?
Hanka: A mam wyjście?
Agata: Hanka, dwadzieścia pięć lat, po ASP w Krakowie, po malarstwie, prawda? I po genialnej wystawie na sympozjum w lutym. Opowiadaj o tym torturowaniu Barbie. [śmiechy]
Hanka: Uczepiłyście się tego jak nawiedzone. A ja wam właśnie na złość opowiem najpierw o przyzwoitych i grzecznych zabawach!
Olga: Łeee, a ja tak czekałam, oszukaństwo.
Hanka: Najbardziej lubiłam się zawsze bawić sama, często w książki, które mi się szczególnie podobały, w „Małą Księżniczkę”, „Godzinę pąsowej róży” czy w taką książkę „Nowy mąż dla mamy” jakiejś niemieckiej pisarki, miałam przez kilka miesięcy w trzeciej czy czwartej klasie podstawówki istną obsesję na jej punkcie. No i w książki Montgomery! Montgomery przez prawie całą podstawówkę kochałam namiętnie, przeczytałam co najmniej dwa razy wszystko, co napisała, nawet najmniej znane opowiadania. Z „Ani z Zielonego Wzgórza” lubiłam w sumie tylko „Szumiące Topole” i „Dolinę Tęczy”, reszta tak mi średnio podeszła, ale za to kochałam „Jane z Lantern Hill”, „Historynkę” i „Złocistą drogę”, „W pajęczynie życia” i „Błękitny Zamek”...
Olga: „W pajęczynie” i „Zamek” też uwielbiałam, nadal uwielbiam. Szczególnie „W pajęczynie”, to jest tak niesamowicie aktualne pod wieloma względami...
Krystyna: O „W pajęczynie życia” nigdy nie słyszałam.
Agnieszka: Bo to miało jeszcze jedno tłumaczenie, jako „Dzban ciotki Becky”, strasznie głupi zresztą tytuł.
Krystyna: O, właśnie! „Dzban” znam, kiedyś czytałam kawałki.
Eliza: „Zamek” był cudowny, wałkowałam go w kółko, aż mi się książka rozleciała na pojedyncze strony.
Hanka: Ja tak rozwaliłam „Jane”, chciałam sobie nawet w liceum kupić nowy egzemplarz, ale wszędzie trafiałam na tłumaczenie „Jana ze Wzgórza Latarni”, a tego nie mogłam strawić. O, i „Emilka ze Srebrnego Nowiu”! Szalałam za nią, ale tylko za pierwszą częścią, kolejne dwie już mnie nudziły, zwłaszcza ostatnia. I „Czarodziejski świat Marigold”, też był świetny, ale „Jane”, „Emilka”, „Zamek” i „Pajęczyna życia” były u mnie na pierwszym miejscu. Mogłam się w nie bawić do upadłego, wygrzebywałam stare ciuchy mamy i się przebierałam, wymyślałam własne scenki, zmieniałam zakończenia, wywalałam zwykle chłopców z tych historii, zresztą szczególnej szkody to nie przynosiło. Przez „Emilkę” zaczęłam marzyć, żeby zostać pisarką, więc uprosiłam rodziców o wielki, gruby zeszyt na urodziny i tam próbowałam pisać, jak Emilka, różne rzeczy: opowiadania, poematy, szkice i tak dalej. Średnio mi szło, za to coraz namiętniej coś w tym zeszycie rysowałam, więc zamiast księgi pisarskiej zrobiła mi się w końcu księga malarska. W ogóle przez te książki Montgomery chciałam mieszkać na wyspie albo chociaż na wsi i jak czasem jechałam na Kaszuby, do ciotki, która miała gospodarstwo, to byłam w siódmym niebie. Ciotka mniej, bo całymi dniami ganiałam jej kury po podwórku, aż się przestały ze stresu nieść. [śmiechy]
Olga: I tak przechodzimy do tematu Hankowego znęcania się.
Hanka: Chciałabyś.
Wiktoria: Czemu się przestały nieść?
Hanka: Bo jak tak za nimi ganiałam, to się stresowały i przez to się nie niosły, tak mi w każdym razie ciotka wytłumaczyła. Jak już je przegoniłam na wszystkie strony. [śmiechy] Ale wiecie, to było cudne: one miały takie małe wyjście na zewnątrz, takie kwadratowe okienko w kurniku, z deską-drabinką prowadzącą na podwórko, więc musiały po tej drabince wejść, jeśli się chciały dostać z powrotem do siebie. Na podwórku nie dawało się ich złapać, bo mi uciekały, chowały się to pod jakieś rupiecie, to między gęsi, a gęsi się bałam, bo zawsze mnie któraś uszczypnęła. Więc wzięłam się na sposób: najpierw goniłam kury tak, żeby znalazły się blisko drabinki, potem wganiałam je na drabinkę, a jak już zasuwały do okienka, zamykałam im przed nosem drzwiczki do kurnika albo łapałam jeszcze na drabince — i miałam kurę w ramionach! Nosiłam ją potem na rękach po podwórku, głaskałam, całowałam, uważałam tylko, żeby dziób miała z dala od mojej twarzy, sadzałam ją gdzieś tak, żeby mi nie mogła zwiać i byłam w siódmym niebie. No i po miesiącu mojego siedzenia u ciotki wszystkie kury przestały się nieść. [śmiechy]
Marta: Z ciebie jest zwyczajna sadystka, znęcałaś się nad drobiem!
Hanka: A jakie to było przyjemne! Kury były takie miękkie, przyjemnie się przyciskało je do siebie, głaskało ich pióra i nosiło po podwórku. Tylko za koguta się nie brałam, bo chodził taki groźny i ciągle chciał dziobać. Za to przy gęsiach miałam czasem frajdę, gdy znajdowałam jakieś zgubione gęsie pióro. I lubiłam przytulać małe kaczki, chociaż zawsze mi któreś kaczątko narobiło na bluzkę. [śmiechy] O, i świnia mnie raz goniła po podwórku! [śmiechy]
Agata: Też ją chciałaś zaganiać do kurnika?
Hanka: Nie, ze świnią bawiłam się w coś, nie pamiętam, w co, ale w każdym razie świnia była ważnym elementem tej zabawy. Tylko że czymś ją rozzłościłam czy coś takiego, albo wydawało mi się, że ją rozdrażniłam, w każdym razie naraz na mnie ruszyła, ja zaczynam uciekać, a ta za mną truchta i chrumka, ja się zaczynam drzeć z przerażeniem, a ta dalej za mną. Wtedy to naprawdę nie było śmieszne, przez parę następnych lat bałam się świń nawet w telewizji czy na zdjęciach. Gęsi zresztą też, w stado gęsi raz wlazłam i jak mnie cholery poszczypały, to potem byłam cała obolała. Gęsi do dzisiaj nie lubię. Chyba że na talerzu, to taka moja mała zemsta za krzywdy z dzieciństwa. [śmiechy] Ale nie zawsze bawiłam się sama, aż taka dzika nie byłam. Z paroma koleżankami z klasy bawiłam się trochę w pilotów, bo czytałyśmy w szkole jakieś opowiadanie o pilocie czy pilotach i też chciałyśmy latać, bo niby czemu mieli latać tylko chłopacy? W Czarodziejki, gdy nas dopadło oglądanie Sailorek. Wcześniej, na początku podstawówki, we wróżki, to przez przedstawienie na koniec roku z drugiej czy trzeciej klasy, połowa dziewczyn grała w nim wróżki, a druga połowa elfy, i dostałyśmy świra na punkcie zabawy we wróżki. I elfy, ale mnie się elfy zawsze wydawały jakieś wybrakowane.
Eliza: Szkoda, że nie bawiłyście się w orki, to by był ciekawy widok! [śmiechy]
Hanka: No wiesz, orki nie mogłyby sobie robić skrzydeł z apaszek ani mieć kolorowych włosów z włóczek, szmatek i łańcuchów choinkowych. Wreszcie zrobiłam kilka peruk, każdą w innym kolorze, z kilku sklejonych i zamalowanych farbami kartek papieru. Koleżanki mało nie padły z zachwytu i zazdrości. Wymieniałyśmy się potem tymi papierowymi perukami i oczywiście wykłócałyśmy o nie, bo zawsze na któryś kolor było za dużo chętnych. Ale akcesoria miałyśmy boskie. Aż człowiek żałuje, że nie udało mu się zachować niektórych rzeczy na pamiątkę, bo to bym akurat zachowała i chętnie od czasu do czasu wyjmowała, żeby pooglądać.
Maria: Ty się lubisz bawić strojem. I tak w ogóle swoim wyglądem, nie?
Hanka: Lubię. Dla mnie ciało to artystyczne tworzywo, takie samo jak płótno, glina czy kamień, mogę je malować, ugniatać i rzeźbić, jak mi się podoba. Byleby powodem była jakaś idea, jakiś „twórczy impuls”, a nie to, że według kanonów masowej kultury jestem za gruba, mam zły kolor włosów, niedobre ciuchy czy coś w ten deseń.
Wiktoria: Podobają mi się te twoje kolorowe pasemka na włosach.
Olga: Zielony był specjalnie dla mnie!
Wiktoria: No wiesz, domyśliłam się, że twój zielonolubny świr postawił tu swoje wymagania. [śmiechy]
Hanka: To co, opowiem wam w końcu o tym torturowaniu Barbie, bo Olka wylezie ze skóry. [śmiechy] Te bardziej drastyczne sceny w anime czy dobranockach, bo na przykład „Smurfy” czy „Gumisie” wcale nie były takie niedrastyczne, więc te drastyczne sceny jakoś szczególnie mi zostawały przez pewien czas w głowie i szczególnie mnie intrygowały. Nie wiem, na czym to polegało, może na tym, że człowiek w wieku siedmiu czy dziewięciu lat wchodził w coś tak dorosłego i w zasadzie nie dla siebie. A może w ogóle jest w człowieku jakaś taka fascynacja przemocą, której nie uświadamiamy sobie zbyt wyraźnie, bo nam wręcz nie wypada, i z tego samego powodu się do niej nie przyznajemy, za to obchodzimy to „wypadanie” i uświadomienie właśnie przez oglądanie czy czytanie? Albo pisanie.
Olga: Albo malowanie.
Hanka: Też, czemu nie. W każdym razie w którymś momencie te drastyczniejsze sceny w oglądanych kreskówkach zapadały mi w pamięć wyjątkowo mocno i przerabiałam je od nowa i od nowa podczas zabawy lalkami.
Eliza: Urywałaś im głowy i kroiłaś resztę na kawałki?
Hanka: Nie, powtarzałam historie z kreskówek albo robiłam ich wariacje i szczególnie się przy tym skupiałam na tych scenach tortur czy dręczenia. Nie wiem, może to była jakaś próba ogarnięcia drastycznych rzeczy czy jakiegoś ich lepszego zrozumienia? W kreskówkach te „straszne rzeczy” kończyły się zawsze dobrze, w moich zabawach też, tylko moment szczęśliwego zakończenia był odwlekany.
Marta: Ale coś w tym jest, mnie i moją siostrę też rajcowały te niebezpieczne czy drastyczne elementy. W końcu dlaczego tak nam się fajnie bawiło w Danuśkę więzioną u Krzyżaków? [śmiechy]
Wiktoria: Albo się czytało znowu i znowu jakiś przerażający opis w książce.
Agnieszka: Albo się cichcem oglądało dorosły film albo sceny dla dorosłych. Przez lata bałam się klaunów, bo obejrzałam raz horror o klaunach zabijających dzieci, nie pamiętam, jaki to miało tytuł, ale dla mnie wtedy było potworne.
Eliza: Ja w gimnazjum oglądałam namiętnie horrory, ale potem nie mogłam normalnie zasnąć bez światła czy nawet iść ulicą, gdy już się ściemniało, bez ciągłego oglądania się nerwowo za siebie.
Hanka: W każdym razie to torturowanie Barbie to była taka zabawa bez świadków, z koleżankami swoich zabawek nie katowałam. [śmiechy]
Maria: Ale z koleżankami też się fajnie bawiło w takie rzeczy! Ja się z dziewczynami na podwórku bawiłam kiedyś w kółko w „Piotrusia Pana” po obejrzeniu Disnejowskiej wersji, każda chciała być choć raz Wendy, gdy ta miała skoczyć z tej wystającej ze statku deski do morza, albo Tygrysią Lilią, tą małą Indianką, którą chcieli utopić piraci.
Marta: Masochistki...
Maria: Nie, w tym było coś ekscytującego, człowiek przez moment ocierał się w zabawie o takie niebezpieczeństwo i grozę, której by normalnie w życiu nie chciał doświadczyć. Więc Hanka ma rację, może to było jakieś oswajanie się z takimi rzeczami na bezpieczną odległość.
Hanka: Właściwie jeśli wydaje się zrozumiałe, że się bawiło w dom czy w pracę, bo się chciało jakoś umieścić i przetestować w tym dorosłym świecie, to i zabawy z serii „niebezpieczeństwo lub groza” też nie powinny dziwić, po prostu jako dziecko człowiek znów się próbował w jakimś elemencie dorosłego świata odnaleźć. To jest problemem, bo nadal o dzieciństwie woli się myśleć jako o okresie mitycznej szczęśliwości, w którym nie ma miejsca na nic strasznego i które jest taką chodzącą słodyczą, niewinnością i niewidzeniem tego, czego dorosły nie chce dziecku pokazywać. I nie chce nie zawsze przez troskę o dziecięcą psychikę, bo czasami po prostu dlatego, że nie wie, jak to pokazać, wyjaśnić i jak samego siebie w tym umieścić tak, żeby nie stracić twarzy w oczach dziecka.
Agnieszka: Planujesz jakąś wystawę obrazów na ten temat?
Hanka: Dzieci czy tortur? [śmiechy]
Agnieszka: Jednego i drugiego.
Hanka: Pierwsze to nie mój target. W każdym razie nie dzieci jako dzieci i ich dziecięcy świat, jeśli już mnie dzieci interesują, to pod kątem tego, co z nimi się robi, żeby stawały się „prawdziwymi kobietami” i „prawdziwymi mężczyznami”. A drugie... przecież ja cały czas wałkuję tematy tortur, tylko tych kulturowych i społecznie akceptowanych. I głównie tych dotyczących kobiet. Może dlatego tak mi chodzą po głowie wspomnienia tych moich dziecięcych zabaw w tortury...
Olga: W sensie, że już wtedy cię to kręciło? [śmiech]
Hanka: Raczej w sensie, że już wtedy mnie to męczyło. Ale „kręciło” w sumie też. Tylko może teraz kręci mnie doroślej.
Olga: I konstruktywnie, a nie destruktywnie.
Krystyna: No nie wiem, według jakiegoś zniesmaczonego krytyka ta wystawa Hanki to była jedna wielka destrukcja tego, co stanowi normalną, zdrową i spełniającą jakąś społeczną rolę sztuki.
Eliza: Weredecki był tym zniesmaczonym krytykiem? [śmiech]
Hanka: Nie, nie demonizuj, Andrzej na sympozjum nachwalił mnie na wszystkie strony. Aż nie mogłam wyjść w pierwszej chwili ze zdumienia, bo wcześniej ty i Michał coś mi o Andrzeju wspominaliście i odmalowaliście go w takich czarnych barwach, że spodziewałam się rzezi, nawet się na nią nastawiłam, naostrzyłam pazury — a tu taki zawód, Andrzej chodzi od płótna do płótna, chwali i prowadzimy sobie interesującą dyskusję o ugniataniu płci przez kulturę. Tylko momentami odzywały się te czarne barwy, gdy robił jakieś uwagi na temat paru pisarzy i swoich studentów, to mu trzeba przyznać, szpile wsadzać potrafi, ale dla mnie był bardzo uprzejmy.
Eliza: Dobrze się maskuje, bydlę. [śmiechy]
Olga: Miałaś pecha, bo poznałaś go jako studentka. A student ma u Andrzeja na dzień dobry przesrane dlatego właśnie, że jest studentem.
Eliza: A inni z jakichkolwiek powodów, jakie mu przyjdą do głowy. [śmiech]
Hanka: Ja w każdym razie nie miałam powodów do narzekań. O, przypomniały mi się moje wakacje tuż przed podstawówką, byłam nad morzem i codziennie budowałam zamki z piasku z koleżankami, które też tam przyjechały z rodzicami. Chyba w Sopocie, ale głowy teraz nie dam. Budowałyśmy te zamki zawzięcie, czasem wspólnie, czasem każda osobno, na wyścigi i która ładniejszy, większy i liczniejszymi wieżyczkami. To chyba wtedy pierwszy raz usłyszałam, że „dziewczynki nie konkurują, tylko się ładnie razem bawią”, od jakiejś kobiety, nieco młodszej od mojej matki, która się akurat napatoczyła, gdy się kłóciłyśmy, czyj zamek wygląda najbardziej „zamkowo”. Zupełnie nie wiedziałam wtedy, o co jej chodzi, bawiłyśmy się przecież świetnie, a że chciałyśmy wiedzieć, który zamek wygrał, to przecież jasne. Obok nas w najlepsze bawili się i wykłócali o wygrane chłopacy, i to jakoś nikomu nie przeszkadzało. No dobra, to tyle, to mogę teraz spokojnie skoczyć do łazienki, nie będziesz patrzeć na mnie podejrzliwie, jakbym chciała ci zwiać przed złożeniem zeznania. [śmiech]
Agata: Strasznie mi się te tortury podobały.
Hanka: Mnie wtedy też. No OK, nie tylko wtedy. [śmiech, szmer]
Agata: To która z was chce pierwsza? [szmer, niewyraźne uwagi]
Wiktoria: ... będę miała z głowy. Dobra, to zapowiedz mnie po swojemu.
Agata: Wiktoria, dwadzieścia osiem lat, po teatrologii, aktorka Teatru Współczesnego i bibliotekarka.
Wiktoria: Powiedz raczej: aktorka, która zarabia jako bibliotekarka. I którą wnerwia jak cholera, gdy ktoś mi mówi: „Aktorzy to zarabiają tyle, że się we łbie nie mieści”. Ja w każdym razie nie zarabiam tyle, że mi się we łbie nie mieści, we łbie jak we łbie, ale w portfelu to aż za łatwo mi się mieści i z żadnej strony nie chce się przelewać. [śmiech]
Agata: Niech zgadnę, już jako dziecko chciałaś być aktorką?
Wiktoria: A w życiu! Jak byłam mała, chciałam być lekarką i rozpruwałam brzuchy wszystkim misiom i lalkom, które dorwałam. [śmiechy] A potem je zaszywałam. Misie, oczywiście, bo misie się zawsze dało, z lalkami bywało gorzej. Bawiłam się też sporo z braćmi, bo mam dwóch, więc chcąc nie chcąc musieliśmy się jakoś ze sobą dogadywać, zwłaszcza że Zbyszek jest ode mnie młodszy o cztery lata, czyli od Jurka od siedem, więc tak czy inaczej mój starszy brat i tak był przez sporo czasu skazany głównie na mnie w zabawie. Ale tak szczerze to ledwo Zbyszek jakoś podrósł, stworzyli front przeciwko głupim dziewczynom, czyli przeciwko mnie głównie. Była na przykład wielka afera o to, że mam własny pokój, a oni muszą mieszkać razem w drugim.
Marta: Trochę jak w „Dzieciach z Bullerbyn”.
Wiktoria: Żebyś wiedziała. Czytałam tę książkę na okrągło, bo miałam wrażenie, że czytam własną historię. I wiecie, w sumie mieć dwóch braci to było fajne, bawić się z nimi można było nieźle i tak dalej, ale potrafili tak wyprowadzać człowieka z równowagi... Nie mówiąc o tym, że Jurek w podstawówce zachować się jak brat nie umiał i kiedy przychodziłam do niego na przerwach z jakąś skargą czy prośbą, czy pytaniem, to odganiał się ode mnie jak od natrętnej muchy, bo się wstydził przed kolegami z klasy, że młodsza siostra mu zawraca głowę. Ale, jak mówiłam, czasami fajnie było mieć braci, nawet dwóch i tak irytujących. O, w liceum doceniłam posiadanie starszego brata, bo przyprowadzał do domu starszych kolegów, niektórych całkiem, całkiem. [śmiech] Jak byliśmy mali, to się bawiliśmy w tych piratów, razem z kolegami Jurka, i wtedy byłam z zasady tą nieszczęsną damą, którą spychano z kładki do morza. I nikt mnie nie ratował, bo mieli ważniejsze sprawy na głowie, musieli walczyć z innymi piratami czy pogromcami piratów albo się najeść, jeśli to były rekiny. Jak już oficjalnie utonęłam albo zeżarły mnie rekiny, mogłam tylko krążyć po statku jako duch i straszyć wrogów, chociaż ci się szczególnie nie dawali wystraszyć. I dlatego nie znoszę jakichkolwiek pirackich historii, pewnie mam uraz z dzieciństwa, bo kojarzy mi się to tylko z jednym: faceci się bawią, a dziewczyny toną, zostają pożarte przez rekiny albo się cholernie nudzą. [śmiechy]
Krystyna: Z dziewczynami się nie bawiłaś?
Wiktoria: Bawiłam, tylko że na moim podwórku były akurat albo dziewczyny ode mnie trochę starsze, które nie chciały się ze mną bawić, bo uważały, że jestem dzieckiem, albo trochę młodsze, z którymi ja się nie chciałam bawić, bo uważałam, że są dziećmi. [śmiechy] Ale znalazłam sposób: raz jakiejś grupce przyniosłam ciastka i częstowałam w zamian za możliwość zabawy, raz przyszłam z jakimiś fajnymi zabawkami, raz powiedziałam, że jeśli pozwolą mi się ze sobą bawić, zjem surowego ziemniaka...
Agata: I podziałało?
Wiktoria: Jasne. Patrzyły z niedowierzaniem, jak go zjadam, a ja zjadłam całego, tylko najpierw umyłam.
Olga: Ale chyba obrałaś?
Wiktoria: Nie. Nie patrz tak, serio. Zjadłam go z łupinką. Był wstrętny i potem potwornie mnie bolał brzuch, ale dopięłam swego. Potem już nawet nie musiałam wymyślać sposobów wkupienia się w łaski, bo bawiły się ze mną na zasadzie „O, to ta porąbana, co zjadła surowego ziemniaka, chodź do nas”. Zrobiłam wrażenie.
Eliza: Aż mnie dreszcz przeszedł.
Wiktoria: No co, jeden surowy ziemniak to mała cena za zabawę ze starszymi dziewczynami zamiast z dwoma braćmi, którzy zawsze chcą, żeby było po ichniemu, a nie po twojemu. No i starsze dziewczyny robiły fajne rzeczy. Na przykład, wspominałam wam, zdejmowały Kenowi majtki. [śmiechy]
Agnieszka: Ile miałyście lat, co?
Wiktoria: Ja wtedy sześć, one po siedem i osiem. To już jest różnica wieku, szczególnie te ośmioletnie i jakaś dziewięcioletnia mi imponowały. Nie śmiejcie się tak, to było wielkie wydarzenie, to grupowe, piaskownicowe rozbieranie Kena. Mój Ken miał fabrycznie zrobione kąpielówki, więc wiele sobie obejrzeć nie mogłam, ale któraś z dziewczyn dostała takiego dosyć naturalnego, którego dawało się rozebrać do rosołu, i przyniosła go na podwórko jak rzadki okaz do obejrzenia. Przeżycie było niesamowite, a potem oczywiście było trochę głupich zabaw w rodzaju „jak Ken z Barbie robi dzieci”.
Agnieszka: Przerażasz mnie.
Maria: A mnie nie. Ja się pod koniec podstawówki z koleżanką przemknęłam do szatni chłopaków, żeby ich popodglądać, jak się przebierają przed WF-em. [śmiechy]
Agnieszka: Wszystkie byłyście takie niewyżyte?
Maria: Wiesz, w sumie to była tylko zemsta, bo wcześniej kilku chłopaków wpadło nam do szatni, a potem wyli na cały korytarz, że tę widzieli w samych majtkach, a tamtą bez bluzki. Więc się zemściłyśmy i wpadłyśmy im tak samo do szatni, we trzy, nie we dwie, i też narobiłyśmy rabanu. Boże, ale byli ogłupiali, w ogóle się nie spodziewali, że odpłacimy im pięknym za nadobne.
Wiktoria: No widzisz, nie tylko mnie interesowała kwestia faceta bez spodni. Choćby i lalki. Zresztą o co chodzi, Barbie zawsze można było rozebrać do naga i obejrzeć, więc czemu Kena nie? Przynajmniej było uczciwie. [śmiechy] Tak mi się przypomniało, że jeden z kolegów mojego młodszego brata strasznie się we mnie podkochiwał, więc zawsze chciał się ze mną bawić i jako jedyny rekin mnie nie pożerał, gdy musiałam skakać z deski do morza.
Hanka: A nie mógł uratować?
Wiktoria: Jakoś to nikomu nie przyszło wtedy do głowy... [śmiech] No ale podkochiwał się we mnie i czasem, gdy moich braci nie było, bawiliśmy się razem lalkami. Dobrze się tak bawiło lalkami z chłopakiem, z dziewczynami był zawsze ten problem, że żadna z nas nie chciała być Kenem. A poza tym jednak Ken prowadzony przez chłopaka to było trochę coś innego i wydawało się prawdziwsze.
Agata: Agniecha, bo żadna kobieta nie może być dostatecznie dobrym facetem. [śmiechy]
Wiktoria: W sumie... No ale to było też takie małe zadośćuczynienie sprawiedliwości: ja się z chłopakami ciągle bawiłam w to, w co oni chcieli, więc wreszcie jakiś chłopak bawił się ze mną lalkami. I w lekarza.
Krystyna: To misie ci nie wystarczały do rozpruwania? [śmiechy]
Wiktoria: A żebyś wiedziała. Tylko tego Damiana rozpruwałam jedynie mazakami. Cały był potem w czerwonym mazaku po skalpelach i w niebieskim po szwach, w czarnym po chorobach, w żółtym po zastrzykach i w zielonym po amputacjach. [śmiechy]
Maria: Byłaś małym potworem!
Wiktoria: Nie, byłam małą lekarką! Taką strasznie z siebie dumną i w ogóle. A chłopak potem mnie krył przed swoją zaskoczoną i zezłoszczoną matką i mówił, że sam się tak wymazał. To była miłość.
Agata: Od pierwszego Kena.
Hanka: Od pierwszego mazaka. [śmiechy]
Eliza: W sumie szkoda, że nie poszłaś na medycynę, wyobrażam sobie twoje zajęcia praktyczne: wszyscy w kitlach i ze skalpelami w rękach, a ty wpadasz na salę operacyjną z kieszeniami pełnymi pisaków.
Wiktoria: W połowie podstawówki zaczęłam chodzić na kółko teatralne i to mi zupełnie wybiło medycynę z głowy. Potem się lubiłam bawić właśnie w teatr, najlepiej z koleżankami z klasy i z kółka. A potem jeszcze zaczęłyśmy się bawić też w Czarodziejki i znów zmieniłam plany życiowe.
Olga: Postanowiłaś zostać Czarodziejką?
Wiktoria: Nie, postanowiłam zostać kwiaciarką albo założyć własną cukiernię czy kawiarnię.
Olga: To już kojarzę ulubienicę.
Wiktoria: No. Może to trochę przez to, że do Czarodziejki z Jowisza byłam najbardziej podobna, więc jakoś najmocniej się z nią utożsamiałam. W każdym razie stwierdziłam, że tak, to jest to, też chcę mieć kwiaciarnię, kawiarnię, cukiernię albo wszystko hurtem. Byłyśmy zresztą w szkole całą grupką wielbicielek Sailorek, więc szybko porozdzielałyśmy sobie role, czyli ulubienice, i zgadnijcie, w co się bawiłyśmy na przerwach albo po lekcjach. Do szóstej klasy, bo w siódmej już się część wycofała z lubienia „chińskich bajek”, bo to dla dzieci.
Hanka: Uwielbiam takie podejście.
Marta: Ja też.
Hanka: Znajoma niedawno próbowała mi dać do zrozumienia, że moje malowanie i rysowanie to straszna dziecinada, a nie żadna praca, bo coś sobie na kartach bazgrzę i raz to idzie do książek jako ilustracje, raz na jakieś szyldy reklamowe, raz do gazety, a jeszcze innym razem na wystawę obrazów, jednym słowem, czysta dziecinada. Bo prawdziwi dorośli pracują od ósmej do szesnastej.
Maria: Jakbym słyszała jedną z dziewczyn z naszego roku z doktoranckich, nie, Marta? Ankę, z językoznawstwa, pamiętasz? Słuchajcie, bo historia jest jedyna w swoim rodzaju: ustalono zajęcia na nowy semestr, wykład monograficzny na dziesiątą czy dwunastą, i tradycyjnie: tym pasuje, tym nie pasuje, zaczynają się kombinowania i próby dopasowania albo dogadania z prowadzącym. I wyskakuje naraz Anka z obrażonym: „No przecież dorośli ludzie pracują od ósmej do szesnastej!”. Nawet napisała to w mailu, który rozesłała całemu naszemu rokowi. Czytamy to z Martą i patrzymy na siebie jak głupie, bo wiecie: ja francuski w Empiku mam wieczorami, Marta wtedy jeszcze w normalnej szkole miała tylko pół etatu, więc w innej językowej też miała trochę rosyjskiego, czyli ja pracuję po szesnastej, Marta przez część tygodnia też pracuje po szesnastej, jednym słowem nie jesteśmy dorosłymi ludźmi! Połowa roku zresztą wyszła na niedorosłych ludzi, bo tu ktoś w szkole wieczorowej, tu w językowej, tu korepetycje, tu jakieś pół etatu, tu coś na ustalane godziny, same niedorosłe egzemplarze się na te doktoraty wepchały. I Anka, która pracuje od ósmej do szesnastej, więc jest dorosła, bo w innych godzinach już się nie jest.
Marta: Czyli cały uniwersytet nie jest dorosły, bo też nie pracuje od ósmej do szesnastej. Olka, o której masz swoje grupy w tym semestrze?
Olga: Różnie, ale w czwartki od piętnastej do wieczora.
Marta: No to w czwartki nie jesteś dorosła.
Krystyna: O, to ja też nie! Szkoły dla dorosłych nie działają na zasadzie ósma-szesnasta od poniedziałku do piątku.
Wiktoria: Ja też. W końcu przedstawienia we Współczesnym są najczęściej o dziewiętnastej...
Maria: W bibliotece jesteś dorosła. W teatrze już się nie da.
Hanka: Nawet jeśli próby masz przed szesnastą. Bo przecież ty się w sumie bawisz, a nie pracujesz. Cytując moją znajomą.
Krystyna: Co to jest w ogóle za chore rozumowanie, że praca musi się równać czemuś znienawidzonemu, a jak się dobrze bawisz, to nie pracujesz naprawdę?
Eliza: To jest to samo rozumowanie co to, że w pewnym momencie wyrastasz z hobby, zainteresowań, pasji czy czegokolwiek w tym stylu i możesz się interesować tylko tym, co „dorosłe”. Najlepiej polskimi telenowelami. [śmiechy]
Wiktoria: O, na podwórku bawiłyśmy się w „Dynastię”! [śmiechy]
Agnieszka: Jezu, ty też?
Wiktoria: Za tego zjedzonego ziemniaka mogłam być czasem Alexis. Alexis zresztą chciała być połowa dziewczyn. Druga połowa chciała być Krystle. Obsadzenie pozostałych ról było koszmarem. [śmiech]
Agnieszka: Pamiętam, jak moja babcia się zawsze emocjonowała „Dynastią”, przeżywała kolejne odcinki równie mocno, jak moje choroby.
Wiktoria: U mnie rodzice oglądali regularnie, razem z powtórkami. Powtórki były najlepsze, bo człowiek już wiedział, co się wydarzyło, więc można było komentować zachowania każdej postaci, nie tak jak przy pierwszym oglądaniu, kiedy trzeba było siedzieć cicho, bo co chwila ktoś syczał: „No cicho, ciszej, bo nie słychać, co mówią”. I boże, jak ja kochałam wszystkie stroje Alexis, zwłaszcza jej kapelusze, oczu nie mogłam oderwać. W „Dynastię” w gruncie rzeczy najczęściej bawiłam się sama, bo wtedy nie było kłótni o to, kto będzie kim i mogłam być tą postacią, którą sama chciałam. Czyli w kółko Alexis. [śmiech] Właściwie ta moja wersja „Dynastii” zamieniała się w historię o Alexis, bo nie chciało mi się być nikim innym, przynajmniej nie dłużej niż chwilę. I wtedy szczególnie czułam, jak to dobrze, że mam własny pokój, bo zamykałam się w nim przed braćmi i robiłam, co chciałam. Szczególnie robiłam sobie kapelusze z różnych rzeczy i cichcem wyciągałam mamie z szafy ubrania, zwłaszcza te bardziej wizytowe. I szpilki. Nie umiałam na nich chodzi, no i były za duże, więc tylko w odpowiednich chwilach wkładałam je na moment, żeby w nich trochę postać, gdy mogłam mówić albo intrygować w bezruchu, a jak już trzeba było się ruszać, to zdejmowałam szpilki i tylko chodziłam na palcach po pokoju. [śmiech] I biżuteria, nakładałam na siebie tego całe sterty: mamy, moje, jakieś zabawkowe, z gazetek, zrobione własnoręcznie, wszystko jak leci. Czasem nawet kolorowe łańcuchy na choinkę, żeby mieć piękne, eleganckie boa. Jak wtedy człowiekowi niewiele trzeba było do szczęścia, kilka szmatek, choinkowy łańcuch i zrobiona z kolorowego papieru biżuteria. W sumie czasem w teatrze mam wrażenie, że wróciłam do tamtych czasów, bo też mi niewiele potrzeba: parę szmatek, papierowy rekwizyt, kawałek sceny i mogę grać. I jeszcze mam publiczność, która chce mnie oglądać, słuchać i przeżywać. Normalnie raj. [śmiech]
Agnieszka: A potem powrót do bibliotecznej rzeczywistości.
Wiktoria: Ale ja tę moją biblioteczną rzeczywistość bardzo lubię. Świetnie mi się uczy w bibliotece roli. I w ogóle lubię tę atmosferę, zwłaszcza z samego rana i pod wieczór, gdy jeszcze albo już prawie nie ma ludzi, biblioteka się budzi albo zasypia, a ja uruchamiam komputer, jem coś i powtarzam sobie rolę. W ciągu dnia jest zwykle spory młyn, nawet jeśli nie ma dużo ludzi, ale i tak z reguły mam wrażenie, że ogólnie w bibliotece jest jakiś spokój i nieco zwolnione tempo w porównaniu z resztą świata.
Olga: No i masz książki dookoła!
Wiktoria: No, niewiele się to różni od twoich pokoi. [śmiechy]
Hanka: Ale jeszcze nie trzeba odgruzowywać drzwi, żeby się przebić z pokoju do pokoju albo do mieszkania. Jeszcze. Zakładamy się z Olką, kiedy książki zawalą jej podłogę.
Olga: Na razie wygrywam, bo jeszcze nie zawalają.
Hanka: Jeszcze. I tak w końcu wygram, więc nie ma sprawy, mogę sobie poczekać. [śmiechy]
Wiktoria: Ale podoba mi się ten pokój, tu Tołstoj, tam Brontë, tu Proust, tam Woolf, o, ile Manna. Ale twój gabinet to jednak przebija wszystko, zwłaszcza ten obraz. Nie jesteś zazdrosna?
Hanka: Nie, podziwiam tylko Poldka za pomysłowość.
Olga: Hanka mi wisi w sypialni, więc czemu ma być zazdrosna?
Krystyna: „Hanka mi wisi w sypialni”, jak to brzmi...
Hanka: Tak trochę rzeźnicko, nie?
Olga: Pasuje do tego twojego torturowania Barbie. [śmiechy]
Wiktoria: Ja skończyłam. Wybierz sobie kogoś innego, Aga.
Krystyna: A wybór masz, że hej.
Eliza: Chyba że najpierw ty opowiesz.
Agata: Najpierw was wycisnę jak cytrynki. Krystyna, dwadzieścia cztery lata, po filologii polskiej, pierwszy rok studiów doktoranckich na Wydziale Filologicznym US. Bezczelnie szczęśliwa mężatka. [śmiechy]
Krystyna: Według moich krewnych to bezczelna jestem dlatego, że na razie nie chcę mieć dzieci. I nieważne, że kiedyś, za parę lat, chcę, ważne, że nie chcę już, teraz, zaraz i dzisiaj.
Agnieszka: Witamy w polskiej rzeczywistości.
Agata: Czy ja wiem, czy tylko w polskiej... Ale dobra, nie o tym miało być, więc, Kryśka: w co się bawiłaś, gdy byłaś małą, jeszcze nie tak bezczelną dziewczynką? [śmiech]
Krystyna: Bawiłam się z siostrą lalkami, klockami lego, o! Dostałyśmy z Jolką raz na Gwiazdkę taki niby-namiot, domek, taki materiał naciągany na stelaż niczym właśnie namiot. Spore to było, mogłyśmy tam stać wyprostowane i nadal nie dotykałyśmy głowami dachu. Miał drzwi i okna, które się podwijało, trochę jak rolety, wymalowane doniczki z kwiatami na parapetach i kwiaty i drzewa na zewnętrznych stronach ścian, a wewnątrz było namalowane trochę sprzętów domowych. Uwielbiałyśmy się tam bawić. Co prawda dom trochę nam zawadzał w pokoju, ale potem przeniosłyśmy tam większość zabawek i zrobiło się więcej miejsca. Później zależnie od ochoty zwijałyśmy ten dom i rozstawiałyśmy z powrotem, bo był na tyle prosty, że mogłyśmy go same składać i rozkładać. Bawiłyśmy się tam lalkami, w dom, w różne rzeczy z książek, czasem w rozbitków, którzy się uratowali na bezludnej wyspie — ten nasz domek był albo całą bezludną wyspą, albo szałasem, albo tą najbezpieczniejszą częścią wyspy, z której robiłyśmy wypady na polowania czy zbieranie drzewa albo owoców. Miałyśmy przez jakiś czas obsesję na punkcie „Robinsona Crusoe”, więc męczyłyśmy tę bezludną wyspę bez litości. Czasem się też bawiłyśmy w dom dziecka, o, i w szpital. W szpital też często, najchętniej z jeszcze paroma dziewczynami z klatki schodowej albo ze szkoły, bo wtedy było dużo pacjentów, dużo pielęgniarek i lekarzy i wszystkie biegałyśmy jak w ukropie.
Maria: Przypomniał mi się „Szpital na peryferiach”.
Krystyna: Kawałki oglądałyśmy, to chyba stąd głównie to zafascynowanie szpitalem. Przez krótki czas bardzo chciałam być lekarką albo pielęgniarką. Potem wolałam być rozbitkiem, to znaczy najpierw marynarzem, a potem rozbitkiem, na bezludnej wyspie z domkiem z materiału. A jeszcze potem chciałam zostać astronautką, więc domek był rakietą albo obcą planetą. Jolka przeżywała wtedy szał na punkcie „Muminków”, ja zresztą trochę też, więc nasz domek bywał Domem Muminków, a poza tym lubiłyśmy się bawić we wróżki, więc tu się domek też sprawdzał. I miałyśmy jeszcze na podwórku nasz tajemniczy zakątek do zabawy, między wielką płaczącą wierzbą, starym garażem i wielgaśnym śmietnikiem. [śmiechy] No dobra, ja wiem, że to brzmi mało atrakcyjnie i tak trochę...
Eliza: Menelsko.
Krystyna: Menelsko, właśnie, ale właśnie tam się wtedy bawiłyśmy i bawiłyśmy się genialnie.
Olga: I dobrze. Ja się kiedyś bawiłam z koleżankami w jakichś wykopanych przez robotników głębokich dołach, dopóki nas z krzykiem nie pogonili. A niby gdzie miałyśmy się bawić w podmorskie królestwo?
Krystyna: O, a jeszcze trochę później chciałam zostać policjantką. Więc bawiłam się czasem z młodszą kuzynką w policjantki i złodziejki, bo Jolka się w to bawić nie chciała. I oczywiście w którymś momencie dorwałyśmy się trochę do „Czarodziejki”, a jeszcze wcześniej do „Yattamana”... czy do innego, podobnego.
Agnieszka: O, „Yattaman”! I wszystko, co leciało na Polonii1, kreskówki mojego dzieciństwa.
Wiktoria: I zmora moich rodziców. Myśmy z braćmi tworzyli front „za”, rodzice „przeciw” tym „chińskim bajeczkom”. A Polonię w odpowiednich godzinach okupowaliśmy przed telewizorem zawzięcie i oglądaliśmy jak leci, „Tsubasę”, „Czarodziejskie zwierciadełko”, „Yattamana”, „Królestwo Kalendarza”, „Sally czarodziejkę”, „Bię”, „Helę” chyba i tego zboczonego i ohydnego „Gigiego”, i jeszcze jakieś anime o baseballistach, i chociaż przy „Sally” czy „Bii” moi bracia się podśmiewali i marudzili, że to takie głupie dla dziewczyn, a ja czasem marudziłam przy „Tsubasie”, że nic, tylko tabun facetów gania za piłką, to jednak oglądało się to wszystko wytrwale, dzień w dzień.
Krystyna: To drugie to chyba było właśnie „Królestwo Kalendarza”. I jeszcze to o wojnach ludzi z aniołami. I kurczę, w ogóle genialnie się wtedy to wszystko oglądało, nawet z tym włoskim dubbingiem, który później, gdy już posłuchałam „Czarodziejki” z japońskim oryginalnym dźwiękiem, wkurzał mnie niesamowicie.
Hanka: A najlepsze, że sam włoski jako taki jest piękny, tylko przy dubbingu anime rzeczywiście wnerwiał. Chyba po prostu pasowało jedno do drugiego jak pięść do nosa.
Krystyna: Bardzo jak pięść do nosa, jeśli nie gorzej. Aha, i jeszcze grałyśmy często w karty.
Marta: W wojnę?
Krystyna: We wszystko, w wojnę, w pokera, w brydża, w stresa...
Agata: W co?
Krystyna: W stresa... czy w stres. Nie znacie tego? Kurde... teraz już nie pamiętam, jak się w to grało, ale fajne było, trochę podobne do makao. O, w makao też grałyśmy. I jeszcze w parę rzeczy. Dziadek nas nauczył, tata mojej mamy, uwielbiał grać w karty, na starość to już mu chyba przechodziło w takie ciągoty hazardowe, a w domu właściwie nie miał z kim grać, bo babcia nie grała, mama słabo, tata też, a jak przychodzili koledzy, babcia pilnowała, żeby nie było kart, bo dziadek zaczynał już wpadać w te hazardowe klimaty. I zostałyśmy mu tylko my dwie. Z nami mógł grać na zapałki, cukierki czy fanty, więc graliśmy bardzo często. Nauczył nas wszystkich gier, które sam znał, a w brydża to nawet babcia się dołączała. Kto był dziadkiem, szedł robić herbatę. Czasem grywaliśmy w coś na pieniądze, my z Jolką wyjmowałyśmy ze skarbonek te nasze drobne z kieszonkowego, ale wtedy dziadek zachowywał się zawsze jak prawdziwy dziadek i dawał nam wygrać, więc z powrotem wrzucałyśmy do skarbonek więcej, niż wyjmowałyśmy. Babci się co prawda niezbyt się podobało, że grywamy w karty i jeszcze na forsę, ale już dawała dziadkowi spokój, żeby nie marudził, że mu nic nie wolno. No i z tego, że dawał nam wygrać, była zadowolona, my tym bardziej.
Agnieszka: A rodzice?
Krystyna: No właśnie rodzice byli problematycznym punktem, bo pewnie kręciliby nosem, więc po prostu całą czwórką trzymaliśmy buzie na kłódkę. Każdy w swoim własnym, dobrze pojętym interesie. [śmiechy] Taka dziadkowo-wnuczkowa konspiracja.
Agata: No co jeszcze, co jeszcze?
Krystyna: Miałam w klasie przyjaciółkę, z którą bawiłam się na każdej przerwie i często po lekcjach, poza tym jeszcze byłyśmy razem w harcerstwie... O, no właśnie, w harcerstwie to dopiero były zabawy! I wyjazdy, zdobywanie sprawności, różne ogniska, podchody, wycieczki, zbiórki i tego typu, to była niesamowita zabawa. I człowiek się czuł taki ważny, dorosły, odpowiedzialny i wpływowy, bo tu jakąś grupką zuchów miał zarządzać, tu coś przygotować, tam wygłosić, jeszcze gdzieś coś zorganizować... W liceum nie wybrabiałam z nauką i z harcerstwem, więc musiałam zrezygnować, oczywiście z harcerstwa, a nie z rycia chemii i wkuwania na pamięć samych dat, bo mój historyk uznawał tylko taką wizję historii: były wyłącznie daty, żadnych tam kwestii społecznych, politycznych czy kulturowych, same daty, jedna po drugiej. Znienawidziłam przez tego kretyna historię na trzy lata, tylko na szczęście na pierwszym roku polonistyki trzeba było tę historię powtórzyć, więc jak patrzyłam na nią od strony literatury, to się szybko wyleczyłam z tej ponauczycielskiej nienawiści. Ale w liceum okropnie mi harcerstwa brakowało. A, i w gimnazjum jeszcze chodziłam na kółko pisarskie!
Olga: Jak, jak, „kółko pisarskie”?
Agata: Jak kółko teatralne?
Agnieszka: Ale nie takie pisanie rozprawek i wypracowań szkolnych, tylko naprawdę pisarskie?
Eliza: Pisaliście powieści?
Maria: Tak na poważnie to kółko działało?
Hanka: Całą piszącą grupę zelektryzowało, wszystkie naraz. [śmiechy]
Marta: Marycha, ty zaraz z tego krzesła z wrażenia zlecisz.
Maria: Cicho, to zlecę.
Krystyna: Poważnie, kółko pisarskie. Mieliśmy teatralne, mieliśmy też pisarskie. Moja polonistka zresztą je założyła. Coś w którymś momencie zeszło na „Anię z Zielonego Wzgórza” i ten moment, gdy ona z koleżankami założyła klub pisarski, ktoś w klasie powiedział, że fajnie by było być w takim klubie czy że taki klub by się przydał, to chyba moja koleżanka jeszcze z podstawówki, i wtedy moja babka od polskiego mówi: „Gdyby były chętne osoby, to też moglibyśmy coś takiego zorganizować”. A że i w klasie było trochę chętnych, w innych klasach też, a kobiet była obrotna i lubiła dużo robić, to dwa czy trzy tygodnie później kółko ruszyło.
Agnieszka: Czekaj, ile ona miała lat?
Krystyna: Nie wiem... jakoś tak tuż przed trzydziestką. Chyba. No raczej tak. A co?
Agnieszka: Nie, nie, tak tylko pytam. Byłam ciekawa, ile mi jeszcze brakuje do wypalenia się.
Hanka: Ty się raczej nie wypalisz. Masz dużo ciekawych dla siebie rzeczy w szkole i dużo poza szkołą, ciągle coś robisz, ja nie sądzę, żebyś się miała wypalić.
Agnieszka: Ale niebezpieczeństwo zawsze istnieje, prawda? Miałam nadzieję w gruncie rzeczy, że kobieta była w okolicach emerytury, to bardziej by mnie podbudowało jako przykład... [śmiechy]
Krystyna: No przepraszam cię bardzo, babka miała góra trzydziestkę. Nic na to nie poradzę. W każdym razie założyła to kółko, ja wtedy byłam w drugiej klasie, na początku, i przez prawie dwa lata nam to kółko bardzo fajnie działało. Z tą moją koleżanką z podstawówki zaczęłyśmy się przez to kółko mocniej trzymać, potem się zaprzyjaźniłyśmy, ale już tak na amen, do dziś się przyjaźnimy. Na koniec drugiej klasy napisałyśmy razem zbiór krótkich historyjek o szkole, o klasie, nauczycielach, rodzicach, i wywiesili nam to w gablotach gazetki szkolnej. A któraś z maturzystek napisała poemat pożegnalny na zakończenie roku. Któryś z chłopaków takie fajne opowiadanie, a jakaś dziewczyna z pierwszej klasy pierwszy rozdział swojej planowanej powieści, super się czytało.
Wiktoria: Co ta kobieta z wami robiła, pranie mózgu nastawione na pisarstwo? [śmiechy]
Krystyna: W tej chwili to już nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, ale po prostu miała coś takiego w osobowości i podejściu do nas, że naprawdę niesamowicie się z nią przebywało. I dla mnie była właśnie niesamowitą osobą. Do tego nigdy nie zjechała niczyjego tekstu, tylko mówiła, co jej się podobało, co ulepszyć albo odrzucić, a co jeszcze było fajne. I ja się na przykład szybko przestałam bać dawania jej jakichś moich wypocin. To znaczy stresowałam się dalej, ale znacznie mniej i nigdy nie żałowałam, że jej coś pokazałam.
Marta: Taki ideał polonistki.
Krystyna: No nie, idealna nie była. Czasem się dawała zagadać, bo jak jej temat podszedł, to szła dygresja za dygresją.
Eliza: Klasyczny blef. Pamiętacie „Sposób na Alcybiadesa” i jak chłopacy chcieli kupić zestaw informacji o metodach blefowania nauczycieli?
Olga: A forsy im starczyło tylko na najmniej groźnego i najbardziej podatnego na blefowanie nauczyciela.
Hanka: Fajnie nazywali nauczycieli, „gog”. „Godzy”.
Wiktoria: Od czego byli ci „godzy”?
Hanka: Od „pedagoga”, końcówka wyrazu.
Wiktoria: Boże, wieki temu to czytałam, teraz pamiętam tylko jakieś wmawianie nauczycielowi, że ktoś się nie mógł nauczyć lekcji, bo mieszka w suterenie i mu deszcz pada na zeszyty czy coś takiego...
Hanka: Ciamciara miał mieszkać w suterenie! Ciamciara, jeden z bohaterów, on był narratorem.
Eliza: No tak, to była pierwszoosobowa narracja, ble...
Maria: A jakbyście dały Krysi mówić dalej, to by było fajnie.
Krystyna: No poza tym strasznie szybko mówiła. Jak już się do niej przyzwyczaiłam, to zaczęłam nadążać za jej tempem, ale początek pierwszej klasy to był koszmar, ona mówiła dla mnie jak karabin maszynowy.
Marta: Ekhm...
Maria: Oj spadaj, już kontroluję. No bo ja też czasami za szybko mówiłam, fakt.
Agnieszka: A ja też, zwłaszcza jak mam jakiś bardzo dobry pomysł i muszę go głośno opowiedzieć, żeby przerobić i utrwalić, więc się nie przejmuj.
Marta: Ale ty nie słyszałaś Marychy trzy lata temu. Pytam jakąś laskę na korytarzu przed rozmową kwalifikacyjną na studia doktoranckie, o czym chce pisać doktorat, a laska mi odpowiada w takim tempie, jakby jej zaraz bateria w komórce miała paść, a ja stoję z głupią miną i myślę: „Jezu, co ona mi wytrajkotała?”. Nie gniewaj się.
Maria: Za trajkotanie nie będę. Ale „jakąś laskę”, no dzięki... przynajmniej „jakąś olśniewającą laskę”.
Marta: Jakąś olśniewającą laskę, która olśniewająco trajkotała z olśniewającą prędkością olśniewającego karabinu maszynowego. Lepiej?
Maria: Taaa, olśniewająco. [śmiechy]
Eliza: Karabin czy nie karabin, i tak ci zazdroszczę takiej polonistki. I tego kółka. Musiało być super.
Krystyna: Było, wtorki były moimi ulubionymi dniami, bo we wtorki się spotykaliśmy, więc każdy czekał niecierpliwie na wtorkowe popołudnie, żeby już nadeszło, a potem miał nadzieję, że będzie trwało jak najdłużej.
Agnieszka: A jak to w ogóle wyglądało, te spotkania i ćwiczenia pisarskie?
Krystyna: No przede wszystkim... tak, przede wszystkim zawsze mieliśmy coś do przeczytania, opowiadanie, powieść, dramat, wiersze i tak dalej, i mieliśmy czytać to świadomie, zwracając uwagę na styl, kreowanie postaci, świata przedstawionego i tak dalej. Oczywiście ona nam pokazała i cały czas pokazywała, jak to się robi. Omawialiśmy te elementy, dyskutowaliśmy, potem robiliśmy różne ćwiczenia pisarskie: naśladowanie danego stylu, wykorzystanie jakichś elementów z danego tekstu... w sumie często pisaliśmy po prostu fanfiki, teraz dopiero to widzę, jak wiem, że coś takiego jest i czy to jest, i to naprawdę się sprawdzało jako ćwiczenie. Raz na przykład napisałam nowelę o dziejach Ani Shirley jako żony ojca Emmeline. [śmiechy] Czyli musiałam sobie wyobrazić, co by się pozmieniało w życiu Ani i w samej Ani, gdyby wyszła za Morgana, gdyby nie wróciła na Wyspę Księcia Edwarda, gdyby stała się bogatą kobietą eleganckiego świata.
Hanka: I jaka była?
Krystyna: Z tego, co pamiętam, to najpierw oszołomiona i trochę upojona wolnością, jaką zyskiwała dzięki pieniądzom, tym, że stawała się taką Kordelią ze swoich dziecięcych marzeń i zabaw, piękną, ubóstwianą i bajkowo żyjącą. Potem zaczęło się coś wypalać, zwłaszcza gdy Emmeline dorosła, Morgan nie cenił już tak jej oryginalności, a ona sama pościerała różne swoje „światowe kanty” i zaczynała coraz bardziej pasować do eleganckiego towarzystwa. Aż w końcu czuła coraz większą wewnętrzną pustkę, pisać też nie pisała, bo jednocześnie miała życie zbyt bajkowe, by chcieć po dawnemu marzyć, a z drugiej to jej życie było zbyt ponure, z punktu widzenia dawnej Ani, żeby potrafiła pisać jak dawniej. A nowej formuły na pisanie nie umiała znaleźć, nawet o tym nie myślała. Całość kończyła się tym, że Ania pojechała na Wyspę Księcia Edwarda, żeby poszukać dawnej siebie, ale nie znalazła nic, wszystko się pozmieniało, ludzie odeszli albo się też zmienili i zapomnieli o niej, nawet Diana. Na końcu Ania staje gdzieś na drodze, tak że widzi przed sobą Jezioro Lśniących Wód, czy może morze, i wtedy chwyta jakiś przelatujący świstek papieru, który leciał sobie z wiatrem. Chwyta, rozprostowuje, czyta — a to jest jakaś zaginiona dawno kartka jednej z jej nieukończonych powieści, konkretnie z tej, którą wiatr rozwiał Ani wiele lat temu i którą zbierać pomagał jej właśnie Morgan. I Ania stoi na wydmie czy gdzieś tam, stoi taka przejęta bólem, trzyma w obu rękach kartkę, z oczu płyną jej łzy, i widzi w wyobraźni siebie i Dianę, spacerujące po tej okolicy wiele lat temu, radosne, roześmiane, rozmarzone, pełne chęci do życia. I w ostatniej chwili kartkę wyrywa jej z rąk wiatr i ciska gdzieś tam daleko, daleko, i jest już tylko sylwetka Ani, stojącej dalej w tym samym miejscu, z oczami pełnymi łez.
Wiktoria: Pomysł niezły.
Krystyna: Najgorszy był potworny patos, bo popadałam wtedy często w patos i trochę w taki pseudopoetycki bełkot. No i motyw z kartką był przesadzony, po dziesięciu czy ilu tam latach ta kartka dalej by sobie latała w całości, czytelna i w ogóle, i latałaby w tym samym miejscu? Jasne, już widzę, jak by latała. Ale dziewczynom z kółka się podobało, pewnie wszystkie miałyśmy wtedy takie pseudopoetycko-patetyczne nastawienie, całe szczęście, że z tego powyrastałyśmy. W każdym razie mam nadzieję, że ja wyrosłam. A polonistce podobał się sam pomysł i parę scenek z codzienności Ani, więc po jej pochwałach czułam się wtedy jak wielka pisarka psychologiczna.
Agata: Właściwie można by zorganizować takie kursy czy zebrania piszące, czy na uniwerku, czy poza...
Agnieszka: Specjalizacja dziennikarska, jak jeszcze były jednolite studia ze specjalizacjami, miała jakiś taki przedmiot jak kreatywne pisanie, prawda?
Agata: No ale wiesz, to nie to samo. I jednak ciągle jest ta relacja wykładowca-student, a mnie by chodziło o relację piszący-piszący, pal diabli ten tak zwany profesjonalizm czy nieprofesjonalizm.
Wiktoria: A czym się różni pisarz nieprofesjonalny od profesjonalnego?
Eliza: Ten drugi dostaje honorarium. [śmiechy] No ale taka prawda, w ogólnej świadomości „profesjonalny pisarz”, jak profesjonalny hydraulik, to jest ten, którego drukują, któremu płacą i który ma ugruntowane nazwisko, znane, nieważne, jaki chłam wyprodukował, żeby być znanym. A „nieprofesjonalny pisarz” albo nie drukuje, albo mu za to nie płacą, albo nie jest dostatecznie szeroko znany, albo wszystko naraz. Jest jak znajomy, który wpadnie pogrzebać przy zlewie, zanim zjawi się profesjonalny hydraulik.
Marta: A ty o sobie jak mówisz czy myślisz?
Eliza: Ja? Pisarka. No co, sporo publikuję sobie na blogu, czy raczej na blogach, ten o Szczecinie swoją drogą, ten czysto pisarski swoją, piszę dużo, uważam, że dobrze i ciągle się rozwijam, i ja się określam jako pisarka, bo uważam, że po jakichś dziesięciu czy dwunastu latach pisywania i pisania mam pełne prawo tak o sobie myśleć i mówić. A na pewno mam większe niż jakieś grafomanki, które się wybiły badziewnymi, powielającymi klisze i niezmuszającymi do jakiegokolwiek wysiłku mózgu gniotami.
Olga: Ciebie ten temat też gniecie.
Eliza: No gniecie, gniecie. Bo mnie wkurza taka hipokryzja czy ślepota, czy bezmyślność w używaniu pewnych określeń i rozdzielaniu pewnych zjawisk. I ludzie mnie wkurzają, jak myślą, że skoro wydrukowane, to znaczy, że musi być dobre, a jak niewydrukowane, to znaczy, że musi być złe.
Olga: Magia druku.
Eliza: Czasami bym powiedziała: czarna magia druku.
Agata: Kryśka, masz coś jeszcze?
Krystyna: Myślałam o tym, co wam wspominałam na początku odnośnie tego przyjmowania komunii przed przystąpieniem do komunii, ale to w sumie głupie trochę i żadna kwestia zabawy, po prostu jakieś moje niezrozumienie zasad. Ale właśnie, skoro już zeszłam na komunię: nie wiem, jak wy, ale ja z koleżankami w drugiej klasie strasznie tę komunię przeżywałam, wszystkie się emocjonowałyśmy, oczywiście głównie sukienkami, ale i samym przyjęciem komunii też. I przez jakieś dwa miesiące przed komunią bawiłyśmy się w próby.
Eliza: Jak w próby?
Krystyna: No wiesz, ubierałyśmy się w prześcieradła, żeby było na biało, jedna z dziewczyn w coś czarnego na wzór księdza, brałyśmy paczkę chipsów i bawiłyśmy się w komunię, zgodnie z tym, co nam mówiła katechetka i co potem ćwiczyliśmy klasami w kościele. [śmiechy] Ale nie śmiejcie się, to była wręcz obsesja przez parę tygodni. Jedna z dziewczyn wspomniała raz swoim dziadkom o tej zabawie i nasłuchała się, jakie to straszne bluźnierstwo z naszej strony. Jakoś wyparłyśmy to ze świadomości i dalej się bawiłyśmy w komunię.
Marta: Ja z paroma dziewczynami z klasy też się tak bawiłam! Tylko nie używałyśmy chipsów, obdzierałyśmy kromki białego chleba ze skórki, zgniatałyśmy ciasto możliwie płasko i obkrajałyśmy na okrągło, żeby było jak opłatek. Załatwiałyśmy tak pół bochenka chleba i miałyśmy stos opłatków do zabawy, to znaczy do ćwiczeń, bo tak po cichu każda się bała, że podczas przystępowania do komunii niechcący wypuści opłatek z ust... albo ugryzie księdza w palec. [śmiechy]
Agnieszka: Boże, też się tego bałam, tak okropnie, że przy komunii ledwo otworzyłam gębę.
Hanka: Mój kuzyn jest księdzem, kiedyś stwierdził, że to jest właśnie to, co łączy księży ze stomatologami: i jedni, i drudzy ciągle liczą się z możliwością bycia ugryzionym w palce. [śmiechy]
Krystyna: Więc to byłoby na tyle ode mnie.
Olga: To teraz ty!
Agata: Olka, spokojnie, bez takiej maniakalnej radości...
Olga: Daj mi, ja cię zapowiem. Agata, wielobranżowy pół- i ćwierćetatowiec po filologii polskiej, pisarzy, dziennikarzy, uczy na korepetycjach, produkuje teksty reklamowe i wiecznie zapomina oddać pożyczone książki, to była taka mała aluzja, nadal masz moje „Koty”. Coś jeszcze?
Marta: Wiek.
Eliza: I czas, co do sekundy.
Olga: Nie, utrudnimy Agacie życie i nie podamy czasu. Wiek: dwadzieścia siedem lat, zero studiów doktoranckich, za to masa współpracy przy uniwersyteckich działaniach feministycznych.
Hanka: I LGBT.
Agnieszka: I wyznawczyni filozofii quirkyalone.
Marta: I wstrętny biseks, jak ja i Olka. Połowa branżowych forów spuściłaby ci manto.
Wiktoria: I masz motorek w tyłku, można kompleksów dostać i się zamęczyć od samego patrzenia, jak latasz po mieście w tę i z powrotem, ciągle pełna energii.
Maria: I świetnie piszesz.
Eliza: I nie dasz sobie przerwać ani się zagadać, gdy forsujesz swoje pomysły.
Krystyna: I straszne z ciebie wiercidupsko, jak to nazywa moja ciotka, pięciu minut nie usiedzisz w jednym miejscu. Lubię to w tobie, od razu człowiek sam ma ochotę coś porobić.
Agata: Bo ja się koszmarnie boję stagnacji. I takiego zmechanizowania pracy, że się przyzwyczaję, znudzę, zmęczę szukaniem nowych rzeczy, zasiedzę się sama w sobie i wszystko mi się zrobi jakieś mechaniczne, rutynowe, od-do i tylko odpękać, żeby mieć spokój. A ja jestem spokojna, jak jestem w ciągłym biegu, pisaniu, pracy, ściganiu się z deadline’ami i planowaniu czegoś pięć minut przed rozpoczęciem. Ja dopiero wtedy czuję, że żyję.
Wiktoria: No to opowiadaj swoją małą dziewczynkę, bo strasznie jestem ciekawa, jaki był jako dziecko ktoś z motorkiem w tyłku. Wiercidupsko, fajne określenie, pasuje do ciebie.
Agata: Byłam bardzo spokojnym, cichym i nieśmiałym dzieckiem, uwierzycie? [śmiechy, kilka jednoczesnych odpowiedzi: „Nie”] No dobra, to się nie będę wygłupiać. No to tak, przede wszystkim przez pewien czas szaleńczo kochałam „Pana Kleksa”, i książki, i filmy, zresztą do dziś gdy widzę Fronczewskiego w jakimkolwiek filmie, moją pierwszą myślą jest: „O, Pan Kleks!”. Bo Pan Kleks był z niego cudowny. Dopiero na studiach, gdy się wgryzałam w gender, uderzyło mnie, jak... stereotypowy jest w „Panu Kleksie” rozkład ról męskich i kobiecych. W pierwszej chwili chciałam powiedzieć: „szowinistyczny”, ale nie wiem, czy to właściwe słowo... bo to nie tak, że kobieta zostaje w „Panu Kleksie” oznaczona etykietką „gorsza”, tylko nie zostaje dopuszczona do tego, co najciekawsze, tak jakoś, no, niby to naturalnie. Albo inaczej: po prostu i Brzechwa, i reżyserzy nie widzą miejsca dla kobiet tam, gdzie widzą je dla mężczyzn, i to, że to jest „po prostu”, też sporo mówi. I to jest zresztą mój taki codzienny problem, bo zastanawiam się co i rusz, czy dane zjawisko zasługuje bardziej na określenie „stereotypowe”, czy na „szowinistyczne”.
Agnieszka: Ja bym użyła „patriarchalne”, jest pojemniejsze. Mieści się tu i stereotyp „odruchowy”, i taki „zamierzony”.
Agata: Ale ja bym właśnie chciała oddzielić to, co się powiela odruchowo, bezmyślnie, z przyzwyczajenia, od tego, co się powtarza świadomie, w celu umocnienia ulubionych podziałów płciowych i chęci utrzymywania wyraźnej linii podziału między kobiecym a męskim. Bo pierwsze wymaga nieco innych metod zwalczania niż drugie, przynajmniej tak mi się wydaje.
Wiktoria: Ale zanim zrobicie sobie z Agą debatę feministyczno-genderową, wróćmy do małych dziewczynek, dobra? Bo nie tylko Olka czeka jak na szpilkach na twoje zabawy.
Hanka: Właśnie, ja też czekam. Torturowałaś jakieś zabawki? [śmiechy]
Agata: No nie, w sumie to nie... chociaż... Nie, najpierw „Pan Kleks”. Więc uwielbiałam książki i filmy na zabój, czytałam i oglądałam w tę i we w tę, filmy miałam zresztą nagrane na kasety i trzymałam u siebie w pokoju wraz z książkami. Boże, co to była za świętość, kiedy koleżanki przychodziły, chowałam „Pana Kleksa” do szuflad, żeby nikt mi nie dotykał ani książek, ani kaset i żeby nikt nie chciał pożyczać. Taki ze mnie sobek był. [śmiech]
Marta: Ja tak chowałam ukochane maskotki, bo nie lubiłam, gdy ktoś obcy mi je dotykał.
Eliza: Ja nie znosiłam, kiedy koleżanki chciały dotykać mojego chomika. Dotykać go mogłyśmy tylko ja i Elka. Tylko że Elka z kolei swoim koleżankom pozwalała brać Tuńcia na ręce, a to mnie strasznie denerwowało.
Olga: Ja też miałam kilka takich ukochanych książek, których nikomu nie dawałam dotykać ani nawet patrzeć na nie. Chowałam je w takim ślicznym, błękitnym w duże, białe kropki pudle z tektury, w którym trzymałam swoje najcenniejsze rzeczy, książki, lalki, jakąś biżuterię, prawdziwą i zabawkową, zasuszony kwiatek, parę zebranych na podwórku jesiennych liści, ładny kasztan czy karteczki, którymi się nie wymieniałam z nikim w szkole.
Agnieszka: Ale z was sobki. Ja tylko nie pozwalałam nikomu dotknąć wózka, gdy mój brat w nim leżał, nawet rodzicom nie chciałam oddać rączki, bo to ja woziłam Darka wózkiem. Czasami mu to potem wypominałam: „To ja cię wózkiem, smarkaczu, woziłam, a ty teraz nie chcesz robić tego, co ci każę?”, często działało. [śmiechy]
Maria: A ze mnie do teraz jest sobek. Nie znoszę dzielić się makowcem. Nawet Marta ma problemy z wymuszeniem ode mnie podziału.
Marta: Marycha zżera całego makowca sama, a potem twierdzi, że na pewno by mi nie smakował, a w ogóle to ten mak taki drapiący gardło był. [śmiechy]
Agata: A ja „Pana Kleksa” pilnowałam jak skarbu. Jak byłam młodsza, to z filmów najbardziej lubiłam „Akademię”, potem „Podróże”, ale później na zabój pokochałam „Pana Kleksa w kosmosie” i do dziś właśnie tę część lubię najbardziej.
Krystyna: Chociaż nie ma nic wspólnego z książką.
Agata: Chociaż nie ma. Ale charakter Pana Kleksa pozostał, a poza tym „Kosmos” jest najbardziej muzyczny, no i Kozidrak jako księżniczka Rock-Komety ze swoją piosenką o kosmicznych śmieciach...
Hanka: Była boska.
Agata: Cudna. Kiedyś nawet bawiłam się parę razy z paroma koleżankami na podwórku w księżniczki z Rock-Komety. Strasznie się wydzierałyśmy pod balkonami, ja oczywiście śpiewałam tę piosenkę o kosmicznych śmieciach, więc tak się darłyśmy w niebogłosy, że aż jakaś starsza sąsiadka wyszła i z balkonu nas ochrzaniała. [śmiechy] Ale pal diabli marudzącą sąsiadkę, jak myśmy się bawiły! Robiłyśmy sobie kostiumy w liści, kamyków, zabawek z piaskownicy i jakichś szmatek wygrzebanych w domu. Raz przyniosłam spory kłębek włóczki, który dostałam od babci, śliczny, taki pomarańczowo-różowy, zrobiłam sobie z niego rękawiczki, akurat starczyło na oplecenie włóczką obu dłoni. W ogóle do rękawiczek miałam jakąś taką okropną słabość, ale nie do tych zimowych, tylko właśnie do takich eleganckich, długich lub półkrótkich, białych, kolorowych, wszelkich. Babcia mojej koleżanki z klasy uszyła nam raz na mikołajki po dwie pary takich rękawiczek: białe przed łokieć i w wybranym kolorze za łokieć.
Marta: A jaki miałaś ten kolor?
Agata: Fioletowy. Taki głęboki, intensywny fiolet. Jak przyszła faza na „Czarodziejkę z Księżyca”, to przez te fioletowe rękawiczki uważałam, że Czarodziejka z Saturna jest mi najbliższa.
Olga: Charakterem zupełnie się nie zgadza.
Agata: A jakie znaczenie miał charakter, skoro zgadzał się kolor przewodni! [śmiechy] O, kiedyś się z kuzynem, był ode mnie starszy o rok, bawiłam w lekarza. [śmiechy]
Eliza: Ale w tym sensie?
Agata: No w tym, w tym, mieliśmy siedem i osiem lat i bawiliśmy się w wizytę u lekarza, zresztą ja to wymyśliłam. Kazałam mu zdjąć koszulkę, osłuchałam, kazałam zdjąć spodenki, osłuchałam, a potem tak się wczułam, że kazałam mu zdjąć majtki, bo muszę operować. [śmiechy]
Wiktoria: A mojego zdejmowania gaci Kenowi się czepiałaś!
Agata: Ale mnie nie interesowało, jak on wygląda bez majtek, tylko wtedy strasznie chciałam być lekarką!
Hanka: Teraz tak mówisz. [śmiechy]
Marta: Zdjął i co?
Agata: I do pokoju weszła jego mama. [śmiechy] Nie macie pojęcia, jak na mnie naskoczyła. Wyszło na to, że znęcam się nad jej synem, że mam jakieś chore skłonności i widać, że będzie ze mnie straszna latawica, że już teraz jest, skoro zdejmuję chłopakom majtki tuż pod nosem ich matek.
Olga: A twoja mama nic?
Agata: Nie, dlaczego nic? Moja mama popłakała się ze śmiechu w drzwiach. [śmiechy] A ciotka i mój kuzyn już więcej nas nie odwiedzili, chyba aż do pogrzebu mojego przyszywanego dziadka. Czyli jakieś sześć lat. O, a w połowie studiów spotkałam tego mojego kuzyna w jakimś klubie, chyba w Pinokiu, był ze swoją grupką znajomych, taki strasznie nabzdyczony i przemądrzały, zresztą już na pogrzebie taki mi się wydał. Wkurzył mnie wtedy w tym Pinokiu czymś, chyba zaczął wygadywać jakieś głupoty o feminizmie czy studiowaniu filologii, więc w pewnym momencie, nie pamiętam, czy ktoś zapytał, czy jesteśmy rodziną, czy o co chodziło, ale powiedziałam głośno, tak żeby dookoła było słychać, coś w rodzaju: „Jak byliśmy mali, Kuba zawsze na zawołanie zdejmował majtki i paradował po pomieszczeniu z gołym tyłkiem, jestem ciekawa, czy nadal mu tak zostało”. Kuba się obraził, ale jego dziewczyna miała niesamowity ubaw.
Agnieszka: Jak tylko cię poznałam, zachwycił mnie ten twój paskudny, złośliwy charakter.
Agata: A dziękuję, dziękuję. W każdym razie więcej się nie bawiłam w lekarza z rozbieraniem, wolałam nie ryzykować, że znów ktoś się będzie awanturował. Ale moja mama jeszcze przez parę lat opowiadała czasem komuś z rodziny, jak to Agatka deprawowała starszego kuzyna. Nadal sobie to czasem przypominamy i nie wiem, która z nas się lepiej bawi tą historią. Hm... na szkolnej wycieczce w piątej klasie, nie, w szóstej, do Krakowa, takiej parodniowej, wymyśliłyśmy z koleżanką, że będziemy udawać zagraniczne turystki. Chodziłyśmy po Rynku i przy każdym stoisku pytałyśmy się siebie nawzajem po angielsku, ile coś kosztuje, tak żeby sprzedawcy wzięli nas za Angielki. Angielki, z których jedna, czy ja, kiepsko wymawiała angielskie słowa, a druga, czyli koleżanka, w ogóle była z angielskiego kiepska, więc co chwila mnie pytała, jak powiedzieć „Ile to kosztuje?”. Ale twardo udawałyśmy Angielki i tak się wczułyśmy, że się odłączyłyśmy od grupy, poszłyśmy w drugą stronę i naraz patrzymy: nie ma grupy, nie ma pani, a my jesteśmy nie wiadomo gdzie. Ona panikuje, ja panikuję i ruszamy poszukać naszego hotelu czy schroniska, tylko oczywiście nie mamy pojęcia, gdzie ono jest, więc pytamy co chwila ludzi o drogę.
Hanka: A w Krakowie na dziesięciu zapytanych przypada dziewięciu turystów. A ten dziesiąty w dziewięciu przypadkach na dziesięć też jest turystą. [śmiechy]
Agata: No, to było potworne, a jeszcze na samym początku jeden nasz zapytany okazał się nie tylko turystą, ale i turystą zagranicznym. Jak nam zaczął coś mówić po angielsku, zwyczajnie zwiałyśmy, bo myślałyśmy, że nas ochrzania za nasze wygłupy na Rynku. Jak już w końcu znalazłyśmy naszą grupę, to byłyśmy tak niesamowicie szczęśliwe, nawet opieprz od wychowawczyni nas ucieszył.
Eliza: A miałaś jakieś zwierzątko?
Agata: Świnkę morską. W kółko ją wyjmowałam z klatki i głaskałam, a potem się okazało, że mam na nią potworne uczulenie, więc musiałam oddać przyjaciółce z klasy. Chyba ze dwa tygodnie płakałam, ale fakt, mogłam normalnie oddychać w domu. Rodzice chcieli mi na pocieszenie kupić rybki, ale rybki uważałam za głupie, więc w końcu dostałam żółwia.
Wiktoria: Żółwie są fajne! Mój młodszy brat dostał żółwia, ale w sumie to żółw był wspólny.
Agata: Żółwie są genialne. Tylko ten mój właził wiecznie pod łóżko, pod szafę albo w jakieś zakamarki i trzeba go było na sałatę wyciągać. Z tym żółwiem mogłam się sama bawić, albo w zoo, albo w weterynarza, albo w dżunglę.
Maria: Niezłe, w dżunglę z jednym żółwiem?
Agata: On bardzo dobrze udawał pingwina, żyrafę i kakadu. [śmiechy]
Olga: A kakadu to niby jak?
Agata: Kładłam mu na skorupie wyciętą z papieru papuzią głowę. [śmiechy] Nie widziałyście, to nie macie się co śmiać. To była cudna kakadu, tylko taka trochę nieruchawa.
Krystyna: Mało lotna. [śmiechy]
Agata: Ale była. No i uwielbiałam patrzeć, jak on pływa. Czasem przychodził mój kolega z klatki schodowej, który też miał żółwia, i robiliśmy wyścigi. Najczęściej to mój wygrywał.
Krystyna: A miał jakieś imię w ogóle?
Agata: Yhym. Co tydzień inne. [śmiechy] Nie mogłam się zdecydować na jedno, więc co chwila mu zmieniałam. Jemu i tak było to obojętne, reagował jedynie na sałatę.
Hanka: A co z tym torturowaniem zabawek?
Olga: O właśnie, dorzuć trochę pikantnych szczegółów.
Agata: W sumie to nic specjalnego, po prostu w tym okresie, gdy chciałam być lekarką, aranżowałam różnym zabawkom różne wypadki, żeby potem móc je leczyć. Raz jakąś lalkę przejechał samochód z przyczepą, raz jakiemuś misiowi urwała się łapka, komuś odpadło oko, komuś rozpruł się brzuch albo spruł ogon, ktoś się wymazał jakimiś paskudnymi mazakami, ktoś został przydepnięty i tak dalej. A ja to wszystko leczyłam.
Hanka: Zaraz po tym, jak to okaleczyłam.
Agata: Bo znowu trochę za bardzo się wczuwałam.
Marta: To tak przy okazji dzięki, że nie zostałaś lekarką. Boję się pomyśleć, co taka lekarka by zrobiła, gdy brakowałoby jej pacjentów... [śmiechy]
Agata: No, a tak poza tym... o, a kojarzycie może taką książkę „W cztery oczy”? Taka mała książka dla dorastających dziewczyn, wielkości połowy zeszytu, kwadratowa, w twardej, zielonej okładce, na okładce narysowana twarz dziewczyny, niezbyt realistycznie, książka była chyba jeszcze z czasów mojej matki, ale w sumie nie jechała jakimś zatęchłym PRL-em, skoro ja ją przez część podstawówki wałkowałam w tę i z powrotem. Kojarzycie?
Marta: Ja chyba coś takiego wypożyczałam kiedyś z biblioteki.
Olga: Ja taką miałam. Dobra była, czytałam ją chyba parę razy.
Agata: Mnie się ogromnie podobała, miałam ją zapisaną, zamalowaną i zaczytaną. Tak mi się niesamowicie podobała przez jakiś czas, że w wakacje chyba między trzecią a czwartą klasą próbowałam napisać własną w tym typie, też z pouczającymi historiami, poradami, testami i radami. Zabazgrałam parę zeszytów, potem straciłam ochotę, ale pisało się świetnie. Takie pisanie pod wpływem książki przeżyłam potem znowu na początku w liceum, jak przeczytałam „Lolitę”. A nie, wcześniej jeszcze pod koniec podstawówki, po „Agacie”, nie pamiętam autorki... Zajączkowska, Zającówna? Nie, nie pamiętam, ale chyba coś zbliżonego. Ale książka zrobiła wtedy na mnie wrażenie, bo po raz pierwszy zobaczyłam narrację drugoosobową, wprawdzie na końcu obróconą, na tej zasadzie, że to bohater przez jakiś czas opowiada historię sam sobie, w drugiej osobie, a na końcu przechodzi w pierwszą, ale prawie cała książka jest w drugiej i potężnie to wtedy przeżywałam, a że jeszcze bohaterka nosiła moje imię i książka była tak zatytułowana, to już w ogóle. Więc, oczywiście, zapisałam kolejne parę zeszytów opowieścią w takiej narracji, opowieścią powielającą w sumie różne elementy tamtej książki, ale osadzoną w mojej codzienności. Potem jeszcze przez jakiś czas byłam przekonana, że dokonałam niezwykłego odkrycia literackiego w postaci tej książki, jakiegoś takiego ukrytego przed światem, nikt z mojego otoczenia nigdy nie czytał książki z narracją drugoosobową, a ja tak i mogłam czasem niby to od niechcenia rzucić: „Ach, istnieje też narracja drugoosobowa, tak, użyta w takiej książce takiej autorki, och, oczywiście, że to niewiarygodne, ale ja ją czytałam”. [śmiechy] Na studiach poczułam takie lekkie rozczarowanie, gdy okazało się, że „Agata” ani nie pierwsza, ani nie jedyna...
Olga: No, to jest przykre. Człowiek myśli, że odkrył Amerykę, a tu tradycyjnie: wszystko już było.
Agata: Dlatego teraz już wiem, że trzeba pieprzyć oryginalność i przejmować się tylko tym, by pisać zgodnie ze sobą, a nie zgodnie z modami, antymodami czy pretensjonalnymi próbami pokazania, że „ja inaczej niż wszyscy inni”. To takie sztuczne chodzenie pod prąd. Bo dla mnie „Wojna” Masłowskiej na przykład to właśnie czystej wody próba pokazania, „jaka to ja jestem inna i inaczej piszę, i jak prowokacyjnie, kontrowersyjnie i w ogóle, bo nawciskałam do tekstu więcej przekleństw niż czasowników”.
Eliza: Któryś z wykładowców powiedział nam kiedyś na wykładzie o „Wojnie” coś takiego: „Autorka nie znała żadnych kontekstów, to i jej się wydawało, że pisze poza wszelkimi kontekstami”. Podbił mnie tym.
Agata: O, no właśnie. Tylko że nieznajomość kontekstów nie świadczy o wolności od kontekstów, świadczy jedynie o braku oczytania. Zresztą potem próbowałam przeczytać jej kolejną powieść, ale sama świadomość, kto to napisał, sprawiała, że mi się zwoje mózgowe prostowały w akcie samoobrony. [śmiechy] No więc teraz, jak mówiłam, przejmuję się tylko, albo raczej głównie, tym, żeby pisać w zgodzie z samą sobą, tak jak czuję i potrzebuję, a nie tak jak jest modne, jak wypada, jak ktoś oczekuje i jak chciałoby wydawnictwo, żeby się dobrze sprzedawało. I dlatego wcale się nie dziwię, że net ma tak potężną literaturę, chociaż czasami włos mi się jeży na głowie, jak mi Olka czy Eliza coś podsyłają.
Eliza: Nam też, ale te rzeczy, od których ci się włos jeży, to ja ci podsyłam na zasadzie: „O, patrz, jakie dziwadło!”.
Olga: Ale jak jej tak podsyłasz dziwadło za dziwadłem, to Agata siłą rzeczy zaczyna myśleć, że w Internecie są tylko dziwadła. Aga, ja ci podsyłam też normalne i fajne rzeczy, więc nie przesadzaj.
Agata: Ale przecież powiedziałam „czasem”, a nie „zawsze”. To ostatnie, co mi podrzuciłaś, chociaż fantasy, było bardzo fajne.
Eliza: A weź ty komentuj chociaż czasami, co? Bo zauważyłam, że wiele osób, które nie siedzą w literaturze netowej, a którym podsyła się coś ciekawego, działają na zasadzie: przeczytam, przyznam, że fajne, ale nie skomentuję.
Agata: A skąd wiesz, że nie skomentowałam?
Eliza: Bo to moje było.
Agata: Serio?
Olga: Serio, podrzuciłam ci nowe opowiadanie Elizy i potem patrzyłam pod postami, czy się zachowasz i skomentujesz. Nie zachowałaś się. [śmiechy]
Agata: A od kiedy ty piszesz fantasy?
Eliza: A od teraz. Tak mnie jakoś naszła ochota niedawno, mam świetną zabawę. A od kiedy ty czytasz fantasy?
Agata: A od teraz, jak mi Olka link podrzuciła. [śmiechy] Dobra, skomentuję, słowo.
Olga: Elka, jeden lurker mniej!
Agata: Tylko nie gadajcie tym internetowym żargonem, bo się czuję jak analfabetka.
Marta: Tego się da szybko nauczyć. Popatrz na mnie, jak los mi zesłał romanistkę-blogowiczkę, w parę miesięcy przegryzłam się porządnie przez Internet, blogi i resztę.
Maria: Teraz Marta bardziej się wkurza na brak komentarzy pod moimi tekstami niż ja sama. [śmiechy]
Wiktoria: Agata, jeszcze jakieś historie z dzieciństwa?
Agata: W sumie... nie, już chyba nie. O, teraz mi się jeszcze przypomniało: w szpitalu, jak miałam dwanaście lat i wycięli mi wyrostek, leżałam koło dziewczyny, która miała złamaną miednicę. Była unieruchomiona, chyba na jakimś takim specjalnym wyciągu, nie pamiętam dokładnie, ale w każdym razie cały czas leżała i strasznie jej współczułam, bo nie wyobrażałam sobie, jak to można wytrzymać, tak wiecznie leżeć, nawet bez zmiany pozycji, ciągle z oczami w sufit i nie wiedzieć, co się dzieje choćby na korytarzu. Ona chyba miała na imię Marta... nie, Martyna. Więc była w ogóle bardzo sympatyczna, tylko trochę nieśmiała, ale jak zaczęłyśmy rozmawiać, najpierw o tym, co nam jest i co operowali, i która pielęgniarka jest fajna, a która nie, to szybko się polubiłyśmy. I urządziłyśmy sobie, tak bez dogadywania się, taką formę zabawy w ciągu dnia, że ja po przejściu się po oddziale opowiadałam jej, co się dzieje na korytarzu, w innych salach, w zabiegowym, ona wymyślała mi zadania do wykonania i osoby do obserwowania, na przykład raz cały dzień kręciłam się za naszą ulubioną pielęgniarką i co chwila opowiadałam Martynie, kto właśnie dostał leki, kto nowy wenflon, kto basen, a Martyna udawała, że czyta pielęgniarce w myślach i mówiła mi, co odczytała. A po gaszeniu świateł opowiadałyśmy sobie historie o duchach. Czasami przechodziłam cicho na łóżko Martyny, kładłam się obok niej ostrożnie, żeby jej nie urazić, a czasami obie zakopywałyśmy się po szyję pod kołdrą i tylko mruczałyśmy cicho te opowieści. I wyobraźcie to sobie: dookoła ciemno, tylko jakieś światło zza okna, na korytarzu niekiedy słychać kroki pielęgniarek, ktoś czasem zawoła „Siostro!”, gdzieś coś skrzypnie, coś gdzieś brzęknie, atmosfera niesamowita, zupełnie jak z innego świata. W ogóle w nocy szpital wydaje się jak z horroru. I my dwie, w niewygodnych łóżkach, jedna na wyciągu, druga jeszcze z niewyjętymi szwami po wyrostku, w piżamach, z wenflonami, które co trzy dni trzeba było wymieniać, a bolało mnie to kłucie jak cholera, i opowiadamy sobie historie o duchach. Ja jeszcze miałam łóżko przy oknie i jak się bardzo nawzajem z Martyną nastraszyłyśmy, bałam się w ogóle spoglądać w stronę okna, żeby nie zobaczyć za nim lub w nim jakiegoś potwora albo ducha. No, i to tyle.
Krystyna: A po szpitalu utrzymywałyście kontakt?
Agata: Pisałyśmy do siebie jakiś czas pocztówki na święta. Nie wiem, na czym to polega, ale z żadną dziewczyną ze szpitala nie utrzymałam na poważnie kontaktu. Może to kwestia miejsca, w którym się poznało, a może wtedy byłam jeszcze za mała, żeby umieć utrzymywać długi i poważny kontakt z kimś, kogo nie widywałam na co dzień, nie wiem. Bo ona mieszkała na jednym końcu Szczecina, ja na drugim, a jak się ma dwanaście lat, to to jest poważna odległość. A przynajmniej wtedy dla mnie była.
Eliza: No, teraz masz gadu, Skype’a, komórki i całą resztę.
Agata: Ale cieszę się, że wtedy ich nie miałam, serio. Może poza komórką, bo mogłabym cały czas pisać do mamy, a tak to po odwiedzinach dzwoniłam jeszcze z automatu przed wejściem na oddział, żeby powiedzieć rodzicom „dobranoc” i żeby mama obiecała mi jeszcze raz, że jutro też przyjdą. A jak się akurat spóźniali na odwiedziny, to byłam strasznie zdenerwowana i bałam się, że jednak nie przyjdą, a tak to z miejsca wiedziałabym, co się dzieje.
Eliza: No właśnie, wszystko ma plusy i minusy.
Agata: No wszystko, wszystko. No dobra, to ja też skończyłam, powyciągałam z was, co mogłam, wy powyciągałyście ze mnie, jest harmonia, a ja mam niesamowity materiał do książki.
Krystyna: Wyłączamy dyktafon! [śmiechy]
Olga: Denerwuje cię?
Krystyna: Jakoś nie lubię mówić ze świadomością, że ktoś mnie nagrywa.
Agata: Nie ma sprawy, zaraz wyłączę. Co chciałam mieć, to mam, to najważniejsze.
Wiktoria: Wyspowiadała nas jak psychoterapeuta i teraz się niecnie cieszy.
Agata: No jasne, wyciągnęłam z was, co najlepsze, mam teraz masę materiału do książki!
Eliza: O właśnie, Aga, przypomniała mi się książka, która mogłaby też być niezła do takiego zestawu „książki o małych dziewczynkach”. Kojarzy któraś z Was „Alę Makotę” Budzyńskiej? Kupiłam parę lat temu kuzynce na urodziny, zaczęłam wertować i w ciągu wieczoru sama przeczytałam obie części. Tak mi się spodobała, że zostawiłam dla siebie, kuzynce kupiłam drugi egzemplarz. Fajna książka, taka historia młodszej nastolatki na wesoło.
Agata: Czekaj, ja to znam! To ma kolejne części, aż do „Na fali popularności” czy „sukcesu”.
Eliza: A tych kolejnych nie znam. Dobre?
Agata: No właśnie koszmarne! [śmiechy] Nie, wy się nie śmiejcie, to jest poważnie tragedia: Ala Makota w tej pierwszej części jest naprawdę ciekawa, trochę postrzelona, trochę dziecinna, taka dość typowa trzynasto- czy czternastolatka, jeszcze ze starej reformy, więc siódma, ósma klasa. Raczej inteligentna, wrażliwa, czasem potrafi spojrzeć na coś naprawdę ciekawie. Ale w kolejnych częściach, gdy bohaterka idzie do liceum, zaczyna się tragedia, bo autorka robi z niej bezmózgą idiotkę, skupioną wyłącznie na facetach. No kurde, ja rozumiem, że nastolatki są kochliwe, też byłam, ale poza tym kochaniem się w kimś robiło się w liceum też inne rzeczy. Szczególnie że Budzyńska próbuje na siłę pokazać Alę jako taką niebanalną i inteligentną osobę. I zabawną, a ta jej zabawność ma niestety posmak amerykańskich seriali komediowych, czyli bez śmiechu z offu żadnego śmiechu nie będzie. No i jest szereg innych rzeczy, które z każdym tomem kładą tę historię coraz bardziej.
Hanka: Jakich?
Agata: Tak szczerze to nie chce mi się teraz tego wymieniać i analizować od początku, zresztą nie wszystko teraz tak dokładnie pamiętam, ale mogę ci podrzucić mój artykuł o tym, jak masz ochotę. Bo rozgrzebywałam to szczegółowo z rok czy dwa lata temu dla któregoś numeru „Zadry”. Przypomnij mi, to znajdę ten numer.
Olga: Ja go mam, teraz sobie przypominam, artykuł był świetny. Hanka, wygrzebię ci tę „Zadrę” z mojego gazetowego pudła.
Hanka: Tylko żeby to nie było jak ostatnim razem, że szukasz dla mnie jakiejś książki pół dnia, ja potem wchodzę do pokoju, a Olka leży sobie na podłodze, zaczytana w czymś w najlepsze, i ani obiecanej książki nie znalazła, ani obiecanej herbaty nie zrobiła, żadnego pożytku. [śmiechy]
Olga: O, a skoro mowa o książkach z dziewczyńskimi historiami, to mnie się niesamowicie podobało „Stralsundzkie Stowarzyszenie Kobiece”, wypadło mi teraz nazwisko autorki, w każdym razie Niemka. Wiktor to tłumaczył, podrzucił mi kiedyś całą serię, czasami sobie do niej wracam, naprawdę dobra.
Hanka: I to jest właśnie ta książka, którą miałaś mi znaleźć, sklerozo. Pierwszy tom, który gdzieś posiałaś.
Olga: Nie, ja go jednak nie posiałam, ja go pożyczyłam. Agacie.
Agata: O cholera, a tak myślałam, że jeszcze mam coś twojego...
Olga: No właśnie. I moje dwa tomy pokonferencyjne.
Agata: Upsss... Oddam ci, oddam po Nowym Roku, słowo! Ale „Stowarzyszenie” rzeczywiście dobrze się czyta, tylko szkoda, że nie jest polskie.
Maria: A o czym to właściwie jest?
Olga: Trzy nastolatki ze Stralsundu zakładają coś w rodzaju tajnego stowarzyszenia, czysto kobiecego, i zajmują się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych, najpierw jednej z przeszłości, potem pewnej im współczesnej, potem muszą rozwikłać coś dziwnego, co się dzieje w ich szkole, i tak dalej. Sporo się dzieje, ale nic nie jest wydumane i nierealne, a one nie mają żadnych z dupy wziętych mocy, umiejętności czy znajomości, po prostu działają na boku i czasem są dostrzeżone i docenione, a czasem pozostają z boku i mają samą satysfakcję, że udało im się coś, co nie wychodziło innym. Jednocześnie widać, jak dorastają, przeżywają pewne sprawy, wspierają się, i właściwie to szybko stało się dla mnie najciekawsze: ta historia ich przyjaźni, która ewoluuje, tak jak one ewoluują, i trwa, nawet gdy drogi całej trójki się rozchodzą.
Maria: Brzmi świetnie.
Marta: O, to jak Hanka skończy czytać, to podrzuć nam też, dobra?
Agnieszka: I mnie też.
Wiktoria: Ja sobie w mojej bibliotece poszukam.
Eliza: Kurde, a ja to raz widziałam w antykwariacie i nawet zastanawiałam się, czy nie wziąć, ale akurat nie miałam dość forsy.
Krystyna: Wiktor to tłumaczył? To czemu ani na sympozjum, ani u ciebie na parapetówie nic nie powiedział, że jest taka fajna kobieca powieść młodzieżowa, i to kryminalna? Ja się tak naszukałam czegoś dobrego dla mojej młodszej szwagierki pod choinkę, w końcu kupiłam jej jakiś zbiór opowiadań hiszpańskich.
Olga: Wiesz, jaki jest Wiktor, głównie milczy, a jak akurat ma coś do powiedzenia, to z reguły też milczy. [śmiechy]
Hanka: Ale myślę, że Olek go teraz trochę rozrusza i rozgada...
Eliza: O?
Olga: Ja się w to nie wtrącam, nie wnikam, nie wypowiadam. Niech się Olek męczy, sam chciał. Wiktor mi ostatnio działał trochę na nerwy, jak na sylwestra też będzie, to mu dosypię jakiegoś świństwa do szampana, pieprzu na przykład.
Krystyna: Spędzacie razem sylwka?
Hanka: Tak, we czwórkę. Taki sparowany sylwester, kameralny, trochę leniwy, trochę domowy.
Olga: Bardzo kameralny, leniwy i domowy. Ja jestem wykończona w tym roku i nie mam ochoty nigdzie iść, Hanka chce trochę potańczyć, ale nie lubi spędu w klubach, a Olek mi od listopada truł dupę, żebyśmy sobie coś urządzili razem jak za studenckich czasów.
Eliza: Ja w tym roku idę do znajomych, na gotowe, niech się inni wysilają z przygotowaniami. [śmiechy]
Hanka: Ja się boję pomyśleć, jak to nasze będzie wyglądało w praniu, ale Olka ma tę satysfakcję, że urządzamy u niej.
Olga: Bo wreszcie ja też mogę urządzić u siebie! Nie w mieszkaniu rodziców, tylko w swoim zupełnie własnym, a to jest coś niesamowicie przyjemnego.
Agata: Oj jest, jest, nawet jak tylko wynajmujesz.
Hanka: Mnie się tam dobrze mieszka z rodzicami.
Maria: Ale wy mieszkacie w domku, nie? To też chyba trochę inaczej.
Hanka: No inaczej, fakt, podzieliliśmy dół tak, że mam w zasadzie swoją samodzielną część, z osobnym wejściem od pracowni.
Agnieszka: „Pracownia”, jak to ładnie brzmi.
Olga: A jaki tam bajzel, strach się ruszyć, żeby się jakąś farbą nie uświnić czy nie zetrzeć z płótna połowy obrazu. [śmiechy]
Wiktoria: Agata, a ty czytałaś „Alibrandi szuka siebie”?
Agata: Nie, a co to jest?
Wiktoria: Taka powieść z lat dziewięćdziesiątych, autorka mi wyleciała, o nastolatce włoskiego pochodzenia, która mieszka w Australii, obyczajowa. Dziewczyna zmaga się z podziałami na „swoich” i „obcych”, przy czym ci „swoi” w Australii to oczywiście wcale nie Aborygeni, tylko inni obcy, którzy przybyli tam pokolenie czy dwa wcześniej niż „właściwi obcy”, zmaga się z różnymi problemami tego nastoletniego wieku, poznaje swojego ojca, który zostawił jej matkę, gdy ta zaszła w ciążę. Potem zaczyna pomagać w kancelarii prawniczej ojca, bo chce zostać prawnikiem, odkrywa tajemnicę dotyczącą narodzin własnej matki, przez co inaczej patrzy na swoją babcię, która ją dotąd tylko denerwowała, i to wszystko jest jakieś takie spokojne, prawdziwe i ani bez przesadnego dołowania, ani bez żadnego lukru, matka z ojcem nie wracają do siebie na zasadzie amerykańskiego happy endu, problemy z koleżankami i chłopakiem też nie rozwiązują się od ręki, niektóre w ogóle się nie rozwiązują. Wpadło mi to w ręce parę tygodni temu, gdy zmieniałam te przezroczyste okładki ochronne na niektórych książkach. Jak zakładałam nową okładkę na „Alibrandi”, rzuciłam okiem na opis z tyłu, przejrzałam parę stron i szybko mnie wciągnęło. Niby dla nastolatek, ale dorosłemu też się dobrze czyta. I tak sobie myślę, że na potrzeby tych twoich bawiących się małych dziewczynek też mogłoby ci się jakoś przydać.
Agata: Zapiszesz mi tytuł? Któraś z was ma długopis?
Hanka: Po co ci długopis, skoro to nagrywasz? [śmiechy]
Agata: A to się dalej nagrywa? Myślałam, że już wyłączyłam.
Krystyna: Ja też, to się serio dalej nagrywa?
Agnieszka: Aha. Nie chcę ci mówić, Aga, ile już tego masz.
Agata: No nie, lepiej nie mów.
Maria: Ale co się przejmujesz, od czasu do czasu po prostu sobie puścisz do odsłuchania do poduszki.
Agata: Ja to będę musiała przepisać.
Eliza: Chyba ci odwaliło?
Hanka: Mówiłaś, że nie będziesz tego przepisywać, bo jeszcze nie upadłaś na głowę.
Agata: No to może jednak upadłam. [śmiechy] Ale nie, naprawdę, jak tak was słuchałam, to coraz bardziej myślałam, że jednak nie ogarnę tego tylko z nagrania. Muszę widzieć tekst i muszę sobie dowolnie przestawiać kawałki. A poza tym tam są takie różne drobiazgi nie na temat, ale też przydatne, i do tego pomysłu, i do innych rzeczy, i ja to jednak muszę mieć czarno na białym, spisane i do czytania, przerabiania i przestawiania, jak mi będzie potrzeba.
Olga: Czyli poważnie będziesz to przepisywać?
Agata: Poważnie, poważnie. [śmiechy] Ale w sumie to wcale nie jest takie straszne, teraz przez te jeszcze parę wolnych dni poprzepisuję codziennie po kawałku, jeszcze mi pewnie w międzyczasie coś poprzychodzi do głowy, i mogę siadać i pisać książkę. Bo całość mi się już coraz bardziej klaruje, jak to spiszę, to wyklaruje mi się jeszcze lepiej.
Agnieszka: Krzyżyk na drogę... [śmiechy]
Krystyna: To wyłącz to w końcu, bo będziesz miała tylko jeszcze więcej do przepisywania. [śmiechy]
Agata: Yhym, już. Ale dzięki, że dałyście się wszystkie tak powypytywać, dedykację macie jak w banku. Olka, zostało jeszcze coś z sern... [ciche pstryknięcie]

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top